sobota, 5 listopada 2011

Juliusz Verne - Pięćset milionów hinduskiej księżniczki

Autor: Juliusz Verne
Tytuł: Pięćset milionów hinduskiej księżniczki
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Ilość stron: 205

     Juliusza Verne nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Z pewnością wielu z was zetknęło się już z jego powieściami czy to mimochodem o nich słysząc, czy czytając z premedytacją. Pomimo że powieściopiszarz odszedł na łono Abrahama ponad sto lat temu, to historie przezeń przedstawiane są czytywane do dziś i mogą służyć za wzór dla wielu osób, pragnących nauczyć się tworzyć dzieła tak bardzo wciągające, jak czynił to on. Lista książek autorstwa Verne'a prezentuje się dumnie w porównaniu z innymi znakomitymi autorami z czasów, w których żył, bowiem niewielu mogło poszczycić się tak bogatym biogramem. Być może to ślepy traf sprawił, że zyskując sposobność do przeczytania jednej z powieści tego pisarza, trafiłam na Pięćset milionów hinduskiej księżniczki, lub cokolwiek innego. Jednego jestem pewna; bardzo cieszę się, że postanowiłam sięgnąć po to dzieło, chociaż muszę przyznać, że wcześniej nie byłam wierną wielbicielką akcji osnutej wokół wątków przygodowych, lecz ta książka przełamała żywione przeze mnie stereotypy i sprawiła, że z następnym razem już z chęcią będę zagłębiała się w lekturze tego typu powieści.

     Pomimo że chciałabym przejść od razu do meritum, postanowiłam omówić stronę graficzną książki, bo ta z całą pewnością na to zasługuje. Już nie bacząc na twardą oprawę, dzięki której mogłam nosić ze sobą tom w rozmaite miejsca, nie przejmując się, że coś mu się stanie, oraz nie wchodząc w szczegóły odnośnie dobrej jakości czcionki, muszę zagaić odnośnie licznych rysunków zamieszczonych we wnętrzu wydania. Wcześniejsza powieść tego pisarza, którą miałam okazję przeczytać, nie posiadała podobnych ilustracji i choć nie stanowią one o wartości dzieła literackiego, to o wiele milej się czyta, mogąc raz po raz zaglądać na przeciwną stronę i porównywać wytwory swojej wyobraźni z tymi, które zaprezentował grafik, chociaż te niekiedy były diametralnie odmienne. Obok możecie zobaczyć jeden ze szkiców w wykonaniu Léon'a Benett'a.


     Skoro nadmieniłam już o tym, to mogę z czystym sumieniem przejść do wydarzeń przedstawionych w Pięciuset milionach hinduskiej księżniczki. Pewnego człowieka nauki, doktora Sarrasin'a, zupełnie niespodziewanie odwiedza człowiek insynuujący, że jest on spadkobiercą niebagatelnej sumy pieniędzy. Jak często bywa w takich przypadkach, za chwilę zlatują się sępy pragnące uszczuplić majątek doktora choć o grosz. Bywają również tacy, którzy, widząc w znajomości z kimś wartym tak wiele, postanawiając odnosić się do doktora z niekrytym szacunkiem, chociaż wcześniej zachowywali się w stosunku do niego co najmniej powściągliwie. Jeżeli mówimy już o tej pierwszej kategorii, to nie sposób nie przedstawić w tym momencie Herr Schlutzego, który również był pretendentem do majętności. Nic więc dziwnego, że postanowił rościć sobie prawa do spadku, skoro od lat darzył rasę łacińską nieskrywaną niechęcią, co rusz manifestując wyższość nad nią rasy germańskiej. Nie inaczej było w tym przypadku, ponieważ nie dość, że otrzymał pięćset milionów, to postanowił uzurpować sobie również zamysł Sarrasina, z tym że zamiast krainy szczęścia, jaką zamierzał wybudować doktor, utworzył wielką fabrykę, w której budowano przeróżną broń. Mając na względzie wcześniejsze uprzedzenia tego wzniosłego mężczyzny względem Francuzów nie sposób nie wywęszyć w tym podstępu, który postanowił pojąć młodzieniec wierny podziwianemu człowiekowi. Wyruszył zatem prosto w sidła wroga, aby poznać istotne informacje i przekazać je mentorowi. Tak w kilku słowach można streścić zawiązanie akcji. Nie chciałabym skracać wszystkich perypetii z tym związanych, gdyż niechybnie odebrałoby to wam chęć przystąpienia do lektury.


     Ostatnimi czasy sięgałam po powieści z kanonu, wielokrotnie rażące pełnym patosu językiem oraz sprawiające, że trzeba kilka razy pomyśleć nad pewnym zdaniem, aby całkowicie zagłębić jego istotę. Zatem gdy mimochodem spojrzałam na pierwszą stronę dzieła Verne'a poczułam rosnącą ulgę, a jednocześnie entuzjazm. Przystępując do lektury tylko jednego rozdziału (tak sobie wmawiałam na początku), nawet nie dostrzegłam, kiedy z dwunastej strony przeszłam na stronę siedemdziesiątą ósmą. Od dawna nie czytałam czegoś, w czym narracja byłaby tak swobodnie prowadzona niczym monolog do czytelnika, który ten ma chęć raz po raz powtarzać w myślach. Ponadto fascynująca fabuła, dobrze wykreowane postaci i talent, jaki bezdyskusyjnie posiada Juliusz Verne sprawiły, że nie potrafiłam oderwać się od powieści i nawet wówczas, kiedy musiałam zrobić coś innego, odkładałam to na chwilę późniejszą, by tylko przeczytać te kilka stron pozostałych do zakończenia rozdziału.


     Reasumując, doszłam do wniosku, że twórczość Juliusza Verne'a, a w szczególności Pięćset milionów hinduskiej księżniczki, są warte poznania. Autor potrafi operować językiem, nie rażąc potocznymi frazami, a jednocześnie opisując wszystkie wydarzenia przystępnie, a zarazem kunsztownie. Teraz wiem, że nie bez powodu od tak wielu lat książki napisane przez ów pisarza są tłumaczone na wiele języków, ale także znajdują odbiorców. Ich fenomen nie jest mi jeszcze do końca znany, ponieważ nie przeczytałam wystarczająco wielu dzieł twórcy, co postaram się zmienić w przeciągu najbliższych kilku lat. Mogę więc z niezmąconą pewnością oszacować, że absolutnie każdy powinien sięgnąć po coś autorstwa Verne'a. Nie wspominając o młodszych czytelnikach, który wielokrotnie lubują się w wartkiej akcji, starszych miłośników książek również powinna zaciekawić ta pozycja. Pozostaje mi tylko powiedzieć, że na pewno nie raz i nie dwa na moich półkach zagości nazwisko autora.


     Tak na marginesie (poza recenzją) dodam, że Pięćset milionów hinduskiej księżniczki doczekało się pierwszego polskiego przekładu w 1880, a wcześniejsze wydania nosiły następujące nazwy: Pięćset milionów hinduskiej władczyni i 500 milionów Begumy. W Polsce zaś popularyzowaniem twórczości Juliusza V. zajmuje się Polskie Towarzystwo Juliusza Verne'a, na którego stronę możecie przejść klikając tutaj.


Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Zielona Sowa, za co serdecznie dziękuję.

15 komentarzy:

  1. Czytałam ją i uważam, że ta książka jest po prostu rewelacyjna :D Wciągnęła mnie tak, ze połknęłam ją w jeden wieczór... W pełni zgadzam się z recenzją :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak tylko zobaczyłam tę serię w empiku oczy mi wyszły z orbit. Jestem pełna podziwu dla Zielonej Sowy, cudowne wydanie!
    Co do książki, nie czytałam, w planach też nie miałam, ale po Twojej recenzji muszę nadrobic!

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety nie przepadam za Verne, ale po tak dobrej recenzji tej książki coś czuję, że chyba się przełamię do dzieł tego autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przyznaję się bez bicie, że nie znam tej książki, ale po takiej recenzji muszę ją przeczytać.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Również nie znam, i raczej nie przeczytam. Mimo ciekawości na jakiś czas sobie odpuszczę.

    OdpowiedzUsuń
  6. Z twórczością Verne'a na pewno się spotkam, choć może niekoniecznie przy "Pięciuset milionach...". Prędzej przy "W 80 dni dookoła świata" :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Verne'a znam, ale jeszcze nie czytałam... leży mi w domu Podróż do wnętrza ziemi, jednak wciąż brak mi czasu żeby się za nią zabrać.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja natomiast nigdy nie słyszałam ani o autorze ani o jego twórczości, lecz muszę przyznać, że zaciekawiłaś mnie. Może nie będę jakoś usilnie poszukiwać tej pozycji, ale jak nadarzy się okazja, to chętnie przeczytam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cyprysia "Ja natomiast nigdy nie słyszałam ani o autorze ani o jego twórczości" no chyba żartujesz

      Usuń
  9. Nie słyszałam ani o książce ani o autorze. Ale chętnie przeczytam:)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała w rękach książkę tego autora. Skoro jednak ta pozycja jest taka ciekawa, to dlaczego miałabym jej nie przeczytać? Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Dzieło z roku 1879 r. Wygląda na wizję II Wojny Światowej a przecież Verne zmarł na 9 lat przed I Wojną. Herr Schultze aby udowodnić wyższość "rasy germańskiej" buduje fabrykę broni masowej zagłady. Zamierza zniszczyć sąsiednie miasto pociskami dalekiego zasięgu wypełnionymi trującym gazem. "Niech to będzie zarazem postrachem dla całego świata" konkluduje Schultze. Finał książki niech będzie zakryty.

    OdpowiedzUsuń
  12. Może Verne przewidział konflikt wojenny, jednak niechęć Niemców do innych ras jest oczywista. Produkcja broni raczej też...

    OdpowiedzUsuń
  13. Bandytyzm nie ma rasy ni narodowości.

    OdpowiedzUsuń