piątek, 30 grudnia 2011

Postanowienia noworoczne

     Jako że rok 2011 powoli odchodzi w niepamięć, a ja nie jestem świadoma tego, co przeczytałam przez te dwanaście miesięcy (tak wiem, Alzhaimer zaawansowany), to postanowiłam stworzyć listę tego, co zamierzam w nadchodzącym - 2012r. - osiągnąć. Oczywiście, zapewne połowa z tych planów skończy się fiaskiem, ale co tam, warto spróbować. Może chociaż jedna trzecia marzeń doczeka ziszczenia?



     Oto lista postanowień noworocznych:
1. Codziennie pisać 4 str., a do końca 2012r. ukończyć powieść.
2. Przeczytać minimum 60 książek - tylko tyle ze względu na moje nieumiejętne rozporządzanie czasem.
3. Nauczyć się w stopniu co najmniej podstawowym rosyjskiego, francuskiego, łaciny oraz esperanto. Przy okazji wypadałoby poprawić niemiecki, chociaż nienawidzę tego języka.
4. Pójść na egzaminy z rysunku - a nuż dla własnej satysfakcji się dostanę, chociaż nie wiążę z tym przyszłości, raczej malowanie stanowi odskocznię od codziennych problemów, dokładnie jak pisanie i czytanie.
5. Stać się lepszym człowiekiem, tj. mniej melancholijnym, czy przestać odczuwać melankolię, jak napisałby Sienkiewicz.
6. Przeczytać wszystkie powieści klasyczne.
7. Zacząć w końcu czytać książki w oryginale - to już można uznać do zaliczonych, chociaż jeden rozdział to chyba za mało.
8. Nie gubić kluczy od domu i zeszytów, które później znajduję na swoim miejscu - słowo daję, te przedmioty ode mnie uciekają, a potem ponownie, szydząc, ukazują się na półkach.
9. Zrozumieć w końcu królową nauk - czemu umiem fizykę, a z matematyki jestem co tu dużo mówić, matołem?
10. Nie jeść tyle słodyczy, lecz jak tu się powstrzymać, kiedy rodzina z pogardliwym uśmieszkiem zajada się przed twoimi złaknionymi oczyma ciastkami.
11. Zawsze mieć czas, co w moim wykonaniu równoznaczne jest ze wstawaniem o piątej rano i siedzeniem do wieczora nad książkami - serdecznie dziękuję, droga szkoło. :)
12. Wynaleźć trwały lek na bezsenność i przetestować go na sobie.
13. Zorganizować książkowy konkurs na blogu. 

     Uf, trochę się tego nazbierało. Chwila, czy tych postanowień nie jest trzynaście? Nie ma co, nawet Nowy Rok przywitam z pechową liczbą. :) A co mi tam, przynajmniej będzie oryginalny. Zastanawiacie się zapewne, czemu zamieściłam tu tę listę. Otóż, uczyniłam to dlatego, żeby nie skończyło się tak samo jak w minionym, tzn. jeszcze trwa, ale niedługo, roku i nie wmawiała sobie, że gdzieś zapodziałam kartkę i nie pamiętam, co na niej zapisałam. Teraz tak łatwo nie będzie - mówię do ciebie, mnie z przyszłości. Powołuję was za świadków - jakkolwiek to brzmi - oraz obiecuję, chociaż nie lubię rzucać słów na wiatr, że postaram się spełnić powyższe warunki, aby w grudniu 2012 powiedzieć sobie, że osiągnęłam to, co chciałam. Ha, marzenie ściętej głowy - kolejny raz próbuję krążyć wokół tematu, mówiąc, że postaram się. Zatem Z R O B I Ę to. 

     A wy co byście chcieli osiągnąć w nadchodzącym roku? To samo, co w przeszłym, czy dochodzą jakieś nowe priorytety? :)

środa, 28 grudnia 2011

Jakow Rapoport - Ostatnia zbrodnia Stalina/ 1953: Spisek lekarzy kremlowskich

Autor: Jakow Rapoport
Tytuł: Ostatnia zbrodnia Stalina/ 1953: Spisek lekarzy kremlowskich
Wydawnictwo: Inst. Wyd. Erica
Ilość stron: 392

     Od dłuższego czasu miałam ochotę przeczytać Spisek lekarzy kremlowskich. Zazwyczaj próby sięgnięcia po tę książkę kończyły się fiaskiem - a to z powodu nawału obowiązków albo zwyczajnego zmęczenia. Jednakże kiedy wczoraj sięgnęłam po dzieło Jakowa Rapoporta, nie mogłam się oderwać od tej pozycji. Nie mówię tu tylko o tematyce, która sama w sobie jest intrygująca, ale do wkradania się w świat ZSRR. Na początku miałam niejakie obawy, czy wywód patologa będzie dla mnie zrozumiały - wszak mógł nadużywać nieznanego mi słownictwa - ale one minęły równie szybko, a po chwili zaczęłam zagłębiać się w ciekawą lekturę.

     Właściwą fabułę poprzedza rozległy wstęp napisany przez córkę autora, Jakowa Rapoporta, Natalię Rapoport. Przyznam, iż od samego początku jej wspomnienia zrobiły na mnie wrażenie. Na początku czternastolatce towarzyszyło zdziwienie; a to, że pokój jest tak mozolnie penetrowany, a to, że pracodawczyni matki może być aż tak apodyktyczną kobietą. Podążałam wraz z Natalią w gąszcz mroku, strach, kiedy nie przyjęto paczki dla ojca po tym, gdy trafił w ręce przeciwników, co mogło oznaczać tylko jedno - śmierć. Autorka nie próbowała tu kolorować prawdy, nie wsławiała się swym cierpieniem, lecz opisała je w zaledwie kilku słowach. Zgoła nie przepadam za krótkimi opisami, lecz tu wydawały się czymś naturalnym. Najlepiej istotę cierpienia p. Natalii oddaje poniższy cytat:

     Dni się ciągnęły - ponure, puste ciemne. (...) Rozumiecie? Nie morderca, nie potwór, nie najgorsza szumowina - lecz profesor. I żył!*

     Relacje są wzbogacone intrygującymi zdjęciami, na których możemy obejrzeć rodzinę Rapoporta. Widać więzi między nimi, więc tym bardziej ponure dni - jak określiła córka pisarza - jawiły nam się jako o wiele bardziej pełne cierpienia. Co innego czytać o uczuciach łączących poszczególnych członków rodziny, a co innego ujrzeć na własne oczy miłość, jaką do siebie pałali. W największe rozrzewnienie wprawiła mnie fotografia przedstawiająca "lekarzy-morderców"

     Spisek lekarzy kremlowskich opowiada o spisku 11 lekarzy, którzy mieli za zadanie niewłaściwie leczyć Stalina. O tych praktykach miała powiadomić 13 stycznia 1953 r. gazeta "Prawda". Wielu z nas zapewne posiada już pewne informacje o tym precedensie, więc postaram się przytoczyć to, co przeczytałam w dziele Jakowa i zrobiło na mnie wrażenie. Ponoć zaczęto doszukiwać się kosmopolityzmu w twórczości artystów. Między innymi poematem E. Bagrickiego, Duma o Opanasie, miał być Żyd - Józef Kogan, zaś w Dniu wtórnym Erenburga doszukiwano się nazbyt wielu obco brzmiących nazwisk. Nie wyobrażam sobie tego, że sztukę szturmowali jej przeciwnicy, przecież wówczas pozbawiało jej się znaczenia, choć w niektórych przypadkach mogła zyskiwać nowe - okryte chwałą i cierpieniem.

     Reasumując, nie pozostaje wam nic innego jak sięgnąć po dzieło Jakowa Rapoporta. Gwarantuję, iż niezmiernie szybko je przeczytacie oraz że zostanie w waszej pamięci na dłuższy czas. Na mnie opowieść o spisku lekarzy zrobiła wielkie wrażenie i z pewnością jeszcze za kilka lat odświeżę pamięć, ponownie zagłębiając się w lekturze. Póki co nie pozostaje mi nic innego jak przytoczyć cytat, oddający kwintesencję i pośredni powód stworzenia dzieła przez patologa: Niech pamiętają o nich ci, którzy przeżyli! Pomogą im pogodzić się z przeszłością...*

* wszystkie cytaty pochodzą z Ostatniej zbrodni Stalina J. Rapoporta


Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wydawnictwa Inst. Wyd. Erica, za co serdecznie dziękuję.

sobota, 24 grudnia 2011

Emily Diamand - Okup drapieżców

Autor: Emily Diamand
Tytuł: Okup drapieżców
Wydawnictwo: Wilga
Ilość stron: 452

     Po Okup drapieżców sięgnęłam całkowicie bezwolnie. W jednej chwili trzymałam w dłoni kubek z poranną herbatą, a w drugiej melancholijnie przewracałam strony powieści. To trzeci raz w ciągu ostatnich tygodni, kiedy doszczętnie poświęciłam się lekturze. Muszę przyznać, że przy prozie Emily Diamand potrafiłam odpocząć od codziennego zgiełku i choć na chwilę przenieść się do innego świata - tak odmiennego w codziennej szarości.

     Akcja Okupu drapieżców rozgrywa się na kilku płaszczyznach; jedną z nich jest wioska, z której wywodzi się główna bohaterka; drugą Londyn; zaś trzecią kwatera tytułowych drapieżców. Preludium powieści staje się moment, kiedy babcia Lily zostaje zabita, a mieszkańcy niewielkiej mieściny są wzięci za zdrajców. Większość z nich wyprawia się na bitwę. Nie czynią tego jednak z własnej woli, lecz są przymuszeni przez pewnego mężczyznę, albowiem w tym samym czasie ginie córka możnego człowieka, Alexandra. Po kilku niesprzyjających wydarzeniach, Lily postanawia udać się prosto w ramiona wroga, wioząc ze sobą tytułowy okup drapieżców. Czytelnik w tym czasie może brać udział w niespodziewanych zwrotach akcji, śledzić wydarzenia coraz bardziej złaknionymi oczyma, aby dojść do momentu kulminacyjnego, który być może będzie zgodny z jego początkowymi koncepcjami.

     Przez dzieło E. Diamand wzrok wręcz przepływa przez słowa. Jest to książka z gatunku tych, których lektura nam nie ciąży, możemy skupić się na wydarzeniach całkowicie, nie bacząc na trudne sformułowania bądź zdania wielokrotnie złożone. Z pewnością to przypadnie do gustu osobom, oczekującym od powieści chwili na oddech oraz zapomnienia codziennych trudów. Również tym starszym czytelnikom Okup drapieżców może przypaść do gustu. Głównie stanie się to za sprawą wydarzeń umiejscowionych w przyszłości. Któż z nas nie chciałby dowiedzieć się, jak będzie wyglądał świat w 2216 roku, nawet jeżeli są to jedynie przypuszczenia.

     - Kocie - mówię - jesteś genialny! Nie zrobiłbyś tego lepiej, nawet gdybyśmy wszystko dokładnie zaplanowali! *

     W owej opowieści szczególnie mi się podobało, że autorka nie stara się na siłę zaaferować czytelnika dziejami Lily. Odniosłam wrażenie wprost przeciwne - według mnie napisała Okup drapieżców tylko dla siebie, a przez to styl jej wypowiedzi zyskał tę lekkość, jakiej nie posiadają inni pisarze, zwłaszcza ci starający się, ażeby ich dzieło zostało zapamiętane po wsze czasy. Zazwyczaj nie czytam często podobnych powieści, ale muszę powiedzieć z czystym sumieniem, iż książka autorstwa E. Diamand nie sprawiła mi zawodu. Nieopisanie się ubawiłam, przemieszczając się wraz z Lilo przez świat tak odmienny, a zarazem taki sam - wartości przecież nie uległy aż tak wielkiej zmianie - jak nasz.

     - Podróżowanie z tobą jest fascynujące, nawet jeśli często dość ekstremalne - stwierdza głowa. *

     Podsumowując, Okup drapieżców, polecam młodszym czytelnikom, bo ta lektura pomoże im wysnuć pewne morały zeń płynące, ukaże, że komputery nie są jedynym źródłem radości, a mogą być nawet uważane za złowróżbne przedmioty, jakie niezwłocznie należy zniszczyć. Starsza młodzież także powinna odnaleźć w powieści coś dla siebie. W moim umyśle ta powieść pozostawiła po sobie miłe wspomnienia, które mam nadzieję, że kiedyś raz jeszcze odświeżę.


* wszystkie cytaty pochodzą z powieści pt. Okup drapieżców E. Diamand


Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Wilga, za co serdecznie dziękuję.
 
 
     PS. Pragnę złożyć wszystkim najserdeczniejsze życzenia. Osobom, które obchodzą święta B.N. dzisiejszego wieczoru życzę suto zastawionych stołów, mile spędzonego czasu w gronie najbliższych oraz prezentów, chociaż te nie są najważniejsze. Z kolei czytelnikom bloga, który zasiądą przy wigilijnych stołach 6 stycznia składam te same życzenia, aczykolwiek już na następny rok. :)

sobota, 17 grudnia 2011

Fiodor Dostojewski - Zbrodnia i kara

Autor: Fiodor Dostojewski
Tytuł: Zbrodnia i kara
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Ilość stron: 592


     Fiodora Dostojewskiego niemal każdy zna, a tym bardziej musiał słyszeć, chociażby mimochodem tytuł jego książki - Zbrodnia i kara. Ta powieść należy do kanonu lektur, zatem ten fakt wyjątkowo dobitnie świadczy o wartości literackiej, jaką za sobą niesie. Od pewnego czasu coraz częściej sięgam po dzieła pisarzy ze wschodu, wciąż nie mogąc wyjść z podziwu jak odmienny mają światopogląd. Ponadto skupiają się w większej mierze na sferze duchowej, m.in. Nabokov w Lolicie, nie zaś na samych wydarzeniach. Tak się stało, że w powieści Fiodora Dostojewskiego, którą przyszło mi dziś zrecenzować zawiera się i akcja, i refleksja.


     Rodion Romanowicz Raskolnikow, główny bohater książki, spełnił wszystkie moje oczekiwania względem rosyjskiego pisarza. Święcie wierzyłam, że tak wielki twórca, z którym przyszło mi się zmierzyć w innych jego powieściach, po raz kolejny mnie nie zawiedzie i stworzy niezmiernie złożoną postać. Tak było, bowiem Roskulnikow nie tylko sprostał moim mniemaniom względem głównego charakteru Zbrodni i kary, lecz stanowił przy tym symbol złożoności ludzkiej psychiki. Ja również często oddalam się refleksjom, zatem z wielkim zapałem śledziłam myśli kogoś, kto zdawał się czytać w moich myślach. Czasami doznawałam łudzącego wrażenia, iż Rodion stoi tuż obok mnie, oboje podążamy uliczkami, błądzimy spojrzeniem po ludzkich twarzach, staramy się przeciwstawić cierpieniu. Mogłam niemalże poczuć, że jesteśmy jedną i tą samą osobą, co było dla mnie niebywale budującym doświadczeniem. Nie często mam okazję oddawać się lekturze w oderwaniu od rzeczywistości, gdyż obowiązki często zmuszają do podzielności uwagi, ale podczas wertowania dzieła Dostojewskiego z czystym sumieniem opuściłam ten świat i znalazłam się w innym - pełnym intryg, osnutym cierpieniem i pełną dozą obłędu, jakie określały byłego studenta.

     Spodobało mi się, w jaki sposób F. Dostojewski oddał klimat XIX-wiecznej Rosji. Interesuję się kulturą rosyjską, zatem w niebywałym uniesieniem mogłam przebywać w otoczeniu Rodiona. Owszem, nie zawsze było pełne przepychu - to z nim kojarzą się wschodnie kraje - lecz wydawało się czymś naturalnym, jakby głód, nędza i brak pieniędzy nie były czymś złym. W zasadzie to jest to główny temat utworu, choć nie przekazany bezpośrednio, bo gdyby Roskulnikow nie był biedakiem, być może nie popełniłby zbrodni. Cóż, nie warto się teraz w to zagłębiać, bo z pewnością ci, którzy jeszcze powieści nie czytali, sami odkryją to, co mnie zaskoczyło oraz wzruszyło. Pierwszy raz bowiem nie odczuwałam morderstwa jako coś złego, ale można określić to mianem konieczności. Czymże jednak jest konieczność? Otóż, Rodia mógł wybrać inną drogę, ale tak się nie stało, więc fatum zaczęło go prześladować, doprowadzając niemal do szaleństwa. Oczywiście, to że odczuwał niebywałą skruchę mogło zmazać jego winy, ale czy tak się stało tego nie wie absolutnie nikt. Myślę, że nawet samego Rodię w późniejszych czasach wyrzuty sumienia prześladowały jeszcze przez długi czas.

     Niezmiernie przypadło mi do gustu, jak autor Zbrodni i kary ukazywał potęgę ludzkich namiętności. Postacie w jego dziele nie są jedynie przedmiotami zmierzającymi do finału, ale zdają się żyć na kartach książki. Świetnie wykreowane cechy charakteru, przeszłość niektórych owiana tajemnicą (mam skłonność do zagłębiania się w przyczyny takich a nie innych działań, więc to zapewne stąd bierze się ta chęć dogłębnego zbadania poszczególnych bohaterów) oraz liczne retrospekcje - to wszystko sprawiło, że nie mogłam się oderwać od lektury.

     Reasumując, Zbrodnię i karę polecam absolutnie każdemu. Jestem pewna, że tak jak ja wczujecie się w sytuację Roskulnikowa chociażby z tego powodu, że pisarz pewną kreską nakreślił jego autoportret. Wydarzenia i niesamowicie dobrze rozwinięta fabuła są tym, na co możecie liczyć w tej pozycji. Ja z całą pewnością jeszcze nie raz i nie dwa wrócę do powieści, ponownie czytając fragmenty, które albo mnie wzruszyły, albo sprawiły, że zaciskałam pięści z bezsilności. Poniżej zamieszczam cytaty, które skłaniają do refleksji. Nad każdym z nich mogłabym się rozwodzić bez końca, bowiem wszystkie zawierają przesłania aktualne do dziś.


(...) kłamstwo zawsze można przebaczyć; kłamstwo jest nawet bardzo miłe, bo prowadzi do prawdy. 
 ***
Ludzie, podług prawa przyrody, dzielą się ogólnie na dwie klasy: na klasę ludzi niższych, będących, że tak powiem, materiałem, który służy wyłącznie do wydawania na świat sobie podobnych, oraz na ludzi właściwych, to znaczy posiadających dar czy talent, który im pozwala wygłosić w swoim środowisku nowe słowo. [...] Pierwsza klasa jest zawsze władczynią teraźniejszości, druga klasa - władczynią przyszłości. Pierwsi zachowują świat i pomnażają go liczebnie, drudzy pchają świat naprzód i kierują go ku oznaczonym celom. 

 ***

(...  )jeżeli człowiek nie jest podły sam przez się, to jest jako cały rodzaj ludzki, wówczas oznaczałoby to tylko przesądy wymyślone dla przestrachu, że żadne granice nie istnieją i tak powinno być. 


Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Zielona Sowa, za co serdecznie dziękuję.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Joanna Siedlecka - Jaśnie Panicz / o Witoldzie Gombrowiczu

Autor: Joanna Siedlecka
Tytuł: Jaśnie Panicz / o Witoldzie Gombrowiczu
Wydawnictwo: MG
Ilość stron: 416


     Biografie mają to do siebie, że wszystko zależy od osoby, jaką obierają za główny temat. Tak się zdarzyło, że Witold Gombrowicz jest niezmiernie intrygującą postacią nie tylko z punktu widzenia literatury, lecz także zwykłej ludzkiej ciekawości. Przyznam, że z wielką chęcią pragnęłam poznać scenerię życia, jaką otaczał się autor Ferdydurke. Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie zawiodłam się na tej książce. Nie dość, że autorka idealnie przybliżyła czytelnikowi realia, w jakich żył artysta, to wzbogaciła to czarno-białymi fotografiami przybliżającymi choć w niewielkim stopniu wygląd rodziny, jak i samego Gombrowicza jako młodego pana.

     Po pierwsze, po przeczytaniu Jaśnie Panicza pojęłam wiele istotnych szczegółów odnośnie życia oraz otoczenia, w którym się obracał pisarz. Podążałam wraz z nim przez nieprzespane noce, podczas których tworzył kolejne dzieła, podążałam wraz z nim drogami, na których nie było róż, lecz ciernie. Nie wiedziałam, że na samym początku rodzina twórcy była sceptycznie nastawiona do wydania jego utworu - bo w to, iż w głębi duszy byli z niego dumni, święcie wierzę. Nie byłam także świadoma tego, że matka ubierała chłopca w ubrania odpowiednie dla dziewcząt, gdyż pragnęła, by urodziło się dziecko płci żeńskiej. Tak wiele faktów z życia wielkiego artysty ukazało się w pełnej krasie po sięgnięciu po tę pozycję.

     Autorka, Joanna Siedlecka, ma taki styl pisania, że nie sposób mu nie ulec. Miałam wrażenie, że nie czytam suchej biografii, lecz zupełnie jak to w przypadku powieści przygodowych bywa, zagłębiam się w świat przedstawiony, grzęznę w nim, ażeby na samym końcu dowiedzieć się wszystkiego. Powyższe słowa sprawdziły się idealnie, prócz tego, że znałam wszystkie informacje o Gombrowiczu. Tak nie było, bowiem wyłącznie autor wielu uznanych dzieł wiedział, co istotnie znajduje się w jego głowie. Mimo to pani od biografii - jak zostało zaznaczone na obwolucie - przybliżyła mi w znacznym stopniu to, czego chciałam się dowiedzieć. Dodatkowym walorem było to, że umieściła w owocu swej pracy efekty rozmów z ludźmi, którzy znali wielkiego pisarza. Nie zawsze to się zdarza, gdyż często bywa tak, że autorzy otaczają się aurą tajemniczości i praktycznie znikają z powierzchni ziemi, pozostawiając po sobie tylko dzieła. Tutaj było inaczej, za co należy dziękować bliżej niekreślonej sile, bo wspomnienia m.in. Galiny z Małoszyc (dzięki nim dowiemy się, jak Gombrowiczowie byli prostoduszni, bo nie oddelegowali pracownicy po pewnej chwili słabości, że tak pozwolę sobie to nazwać) mają niebywałą wartość.

     Dodatkowo spodobały mi się niezmiernie zdjęcia, dzięki którym czułam się, jakbym podglądała prywatne życie pisarza oraz jego rodziny. Prócz tych pozowanych fotografii, znalazło się również wiele wykonanych nieoczekiwanie, np. Witolda Gombrowicza wraz z Konstantym Jeleńskim nad przekładem Operetki z 1967r. (str. 303). Ponadto w książce można ujrzeć list napisany własnoręcznie przez autora Ferdydurkę. Dla wielbicieli twórczości ów utalentowanego mężczyzny z pewnością przypadnie to do gustu.

     W dziele Joanny Siedleckiej odnalazłam wiele zdań, jakie przypadły mi do gustu. Doznałam wtedy wrażenia, że można je odnieść nie tylko do drogi, jaką przebył wielki twórca, lecz także do naszej skromnej egzystencji. Jeden cytat pozwolę sobie zamieścić poniżej:

     - Mam już przeszło sześćdziesiąt lat - powiedział jej kiedyś - a mój jedyny dorobek to trzy tysiące stron, które napisałem. Bo materialny dałoby się zamknąć w jednej walizce.

     Reasumując, biografię obdarzonego talentem Gombrowicza, bo tego, że pisał wspaniale niewielu ludzi będzie w stanie podważyć - wszak nie bez powodu jeden z jego tekstów figurował na liście lektur - śmiało jestem w stanie polecić każdemu. Nie tylko osoby interesujące się literaturą odnajdą w Jaśnie Paniczu coś dla siebie. W związku ze zbliżającym się czasem wolnym warto sięgnąć po tę intrygującą pozycję i zagłębić się w kolejach losu artysty, choćby dlatego, że (...) wielkim pisarzem był.


Egzemplarz recenzencki otrzymałam od serwisu nakanapie.pl, za co serdecznie dziękuję.

niedziela, 4 grudnia 2011

Gemma Malley - Deklaracja

Autor: Gemma Malley
Tytuł: Deklaracja
Wydawnictwo: Wilga
Ilość stron: 384

     Ostatniej soboty, zupełnie bez zastanowienia sięgnęłam po Deklarację. Ostatnimi czasy w zasięgu moich rąk były tylko ciężkie lektury, toteż po zmęczeniu zarówno nauką, jak i czytaniem trudnych powieści, bez entuzjazmu sięgnęłam po tę książkę. Początkowo nieco mozolnie wertowałam strony, lecz po chwili wciągnęłam się w całą historię. Sama nie wiem kiedy przebrnęłam przez pierwsze pięćdziesiąt stron, potem kolejne i kolejne. Skończyło się na tym, że sobotni ranek, który miałam przeznaczyć na naukę biogramów artystów, przeznaczyłam dziełu Gemmy Malley. Jestem pewna, iż nie był to stracony czas, bo nie dość, że Deklaracja pomogła mi się odstresować, to pokazała świat takim, jakim nigdy nie chcielibyśmy go zobaczyć. Ostatnimi czasy nader często widzę na półkach w księgarniach oraz bibliotekach podobne antyutopijne historię, chociaż przyznam, że pierwszy raz zdarzyło mi się przeczytać jakąś w tak szybkim tempie. Bynajmniej nie była to zasługa tego, iż autorka nie ma niczego do powiedzenia, bo jest zupełnie inaczej. Widać, że posiada swoją wizję i przedstawiła ją w miarę przystępny sposób.

Akcja wyżej wymienionej książki rozgrywa się w Wielkiej Brytanii, blisko sto lat po naszych czasach. Został wynaleziony pewien lek, który jak się zdaje potrafi zatrzymać starzenie się ciała. Jednakże, jak przeczytałam w pewnym momencie (cytatu niestety zapewne nie znajdę) grawitacja nadal działa, zatem skóra musi być podtrzymywana przez odpowiednią bieliznę - trochę nie w temacie, ale teraz przypomniała mi się ta scena. W związku z niestarzeniem się społeczeństwa świat został podzielony na dwie grupy ludzi: legalnych oraz nadmiarów. Tak się składa, że Anna, bohaterka opowieści, należy do tej drugiej grupy. Mieszka wraz z innymi niechcianymi bądź odebranymi rodzicom dziećmi w zakładzie prowadzonym przez Panią Sharpe - bezwzględną kobietę, która w rzeczywistości skrywa głęboki żal. 

     Nadmiar Anna - jak mówi sama o sobie - ma piętnaście lat. Przybyła do Grange Hall jakiś czas temu i zdążyła już sobie przysposobić sympatię tutejszej kierowniczki - takie przynajmniej odniosłam wrażenie, sądząc po pochwalnych notatkach zapisywanych w dzienniku przez dziewczynę - co okazało się omyłką, o czym ku wielkiemu rozczarowaniu przekonała się w pewnym momencie Anna. Bądź co bądź, miała możliwość przekonać się o domniemanej przychylności dyrektorki (że tak pozwolę sobie ją nazwać), gdy ta powierzyła jej rolę prefekta. Od tego czasu pierwszoplanowa postać jest przekonana, że jej rolą jest zostać "przydatnym" Nadmiarem. Co zatem oznacza słowo przydatność w języku bohaterki? Jest to nie mniej, nie więcej jak niewolnicza praca, którą miałaby sprawować w domu prawowitych ludzi. 

     Wszystko toczy się monotonnym rytmem wyznaczanym przez kolejno następujące po sobie obowiązki do czasu, kiedy do ośrodka przybywa Peter - nieznośny chłopak, nie wiedzieć czemu nazywający Annę po nazwisku (Covey), co jest wystarczającym powodem do niepokoju, bowiem tacy jak ona nie posiadają ani drugiego imienia, ani tym bardziej miany rodowej. Oznajmia również, iż wie, kim są rodzice pani prefekt, czego ona sama nie przyjmuje do wiadomości - zarzeka się, że ich nienawidzi. Od tej pory bohaterowie podejmują wiele znaczących decyzji, aby doprowadzić akcję do ostatecznego - epitafium.

     Finisz powieści, szczerze powiedziawszy, nieco mnie zbił z tropu. W pewnym stopniu moje początkowe przypuszczenia się ziściły, aczykolwiek było dla mnie sporym zakończeniem to, co rozegrało się na ostatnich dwudziestu stronach. Przyznam, że autorce udało się stworzyć powieść nie tylko potrafiącą zaciekawić czytelnika niemalże od pierwszej strony, ale również sprawiła, iż zakończenie stało się swego rodzaju czymś wyjątkowym - nie każdy pisarz zdobyłby się na tak drastyczne rozwiązanie, co nie umniejsza tego, że niezmiernie mi się podobało i ostatecznie to ono warunkowało na końcową ocenę Deklaracji.

     Nie rozpisując się przesadnie, bo nie w tym rzecz, aby zaledwie parę osób przeczytało pobieżnie recenzję, pragnę rzec, że mi ta powieść się spodobała. Stanowiła miłą odskocznię po ciężkim tygodniu i przypomniała mi, dlaczego tak naprawdę lubię czytać książki - dlatego, że dorywają stopy od ziemi, sprawiając, iż przeżywam to, czego nie mogłabym przeżyć realnie. Zatem, przeczytajcie dzieło Gemmy Malley, bo zapewniam, że jest tego warte. Przyznaję, że mimo iż na początku nie byłam nastawiona do tej książki entuzjastycznie, to zrobiła na mnie niebywałe wrażenie oraz sprawiła, że jeszcze nie raz i nie dwa sięgnę po tak odprężającą lekturę.


Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Wilga, za co serdecznie dziękuję.


     PS. To chyba pierwsza od dłuższego czasu recenzja, którą napisałam w zasadzie bez pośpiechu, jak gdybym czyniła to dla samej siebie, a nie dla was.  W dodatku pisało mi się tak lekko, jakbym robiła to jedynie w myślach, a nie na papierze (cóż, wirtualnym) - lubię to uczucie. :)