czwartek, 20 grudnia 2012

M.P. Kozlowsky - Juniper Berry i tajemnicze drzewo

Autor: M.P. Kozlowsky
Tytuł: Juniper Berry i tajemnicze drzewo
Wydawnictwo: Esprit
Ilość stron: 280




Czym jest szczęście? Czy szczęście zależne jest od punktu patrzenia? A może przybiera dokładnie te same barwy, lecz w różnych odcieniach? Juniper Berry jest córką sławnej i uwielbianej pary aktorów i zdać by się mogło, że ma wszystko, czego mogłaby sobie zażyczyć; piękny dom, bogatych rodziców oraz zabawki, jakich tylko zapragnie, lecz nie jest szczęśliwa. Tęskni do czasów, kiedy rodzice byli dla niej opoką, a jak teraz stanowili odległą niczym na antypodach wyspę. Pewnego dnia odkrywa, że świat, na jakim przyszło jej żyć posiada wiele tajemnic i w jednej z nich uczestniczą rodzice. Postanawia pomóc im, aby wszystko powróciło do czasów sprzed momentu, kiedy zyskali sławę. Ale czy zwykłe dziecko ma taką moc sprawczą, by zwyciężyć z siłami, których potęga jest nieopisana?


Juniper Berry M.P. Kozlowskiego to ciepła, fantastyczna opowieść, do której mogą się odnosić czytelnicy zarówno starsi jak i młodsi. Mimo faktu, że bohaterką jest dziewczynka, na stronicach powieści odnalazłam  mnóstwo przemyśleń, mogących skłonić czytelnika do refleksji. Jedną z nich jest zasadnicze pytanie; czy pieniądze dają szczęście? Wielu z nas może się wydawać, że tak, bo dzięki temu jesteśmy rozwiązać każdy problem, lecz czy za problem, jakim jest brak miłości można zapłacić? Otóż, nie. Juniper zmyślnie nam opowiada historię, jaka może służyć za morał tym, którzy zagubili się w życiu i majątek uznają za najważniejszą wartość.

Daj sobie spokój z szukaniem sensu w tym wszystkim. Nie liczy się głębsza natura rzeczy, ale to, co pokażesz światu. Nie rozumiesz, że świat chce być oszukiwany? Rozbłyśnij kolorami! Rób zamieszanie! Wypnij pierś! Daj im show, Juniper. Tylko tego chcą, zobaczysz, jak żarłocznie się na to rzucą. Pod powierzchnią nic nie ma, nic się nie kryje poza zasięgiem wzroku.

Styl autora jest lekki i z pewnością wpasuje się w gusta czytelników liczących na wartką akcję. Ani się spostrzegłam, a kolejne strony przewijały się niczym w kalejdoskopie, a słowa układały w logiczną całość. Bo czy nie o to chodzi w dobrej historii? O powiązanie faktów tak, żeby żaden nie wydawał się wyrwany z kontekstu? Zachowanie Juniper wydawało mi się logiczne, co coraz rzadziej spotyka się w pozycjach z literatury młodzieżowej. Nie było w nim irracjonalnych gestów, ale naturalność, która pozwalała wierzyć odbiorcy, że podobne dzieje mogły rzeczywiście egzystować.

Zerkając na okładkę już na samym początku rzucił mi się w oczy jej tajemniczy charakter. W istocie, powieść odzwierciedlała to, co można dostrzec na samym początku. Opowiadanie tchnie magią, dzięki której mimo późnej godziny na zegarze brniesz przez kolejne strony, wmawiając sobie, że jeszcze jeden rozdział, to może kolejny, aż dzieło jest skończone. I nie żałujesz ani chwili poświęconej książce Kozlowskiego.

Podsumowując, powieść wywarła na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie, o ile nie można tu mówić o czymś więcej. Podróż do krainy Juniper, pełnej marzeń kruchych jak balony uwiodła mnie barwnością narracji. Teraz książka, z zaznaczonymi cytatami spocznie na półce bym jeszcze nieraz mogła do niej sięgnąć. Zachęcam każdego do chwili refleksji nad Juniper Berry. Któż wie, czy nie spodoba mu się tak jak mnie?

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. ESPRIT, za co serdecznie dziękuję.

niedziela, 14 października 2012

Agnieszka Stelemarczyk - Kroniki Archeo/ Klątwa złotego smoka


Autor: Agnieszka Stelemarczyk
Tytuł: Kroniki Archeo/ Klątwa złotego smoka
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Ilość stron: 280






Do zdecydowania się na przeczytanie powieści Agnieszki Stelemarczyk z cyklu Kroniki Archeo, pt. Klątwa złotego smoka, przywiodło mnie w pewnym stopniu piękne wydanie książki. Ubrana w twardą oprawę powieść, zabarwiona karminowym odcieniem powieść kusiła, obiecując tym samym niepowtarzalne przygody, jakich miałam nadzieję zaznać w trakcie wertowania stron dzieła Stelemarczyk.

Opowieść rozpoczyna się, kiedy w domu aukcyjnym zamaskowani ninja dokonują rabieży japońskich obrazów. Cały Londyn zaczyna snuć podejrzenia odnośnie zbrodniarzy. Lecz kim tak naprawdę oni byli? Czyżby japońską mafią? - jak zostaje powiedziane w pewnym momencie. Jednakże Mary Jane, Jim i Martin Gardnerowie mają zupełnie inne przypuszczenia. Starają się rozwikłać tajemniczą zagadkę, jednak gdy do gry wkracza również Jack Fox cała gra zaczyna robić się coraz bardziej niebezpieczna. W pewnej chwili rodzina Gardnerów znika. Ot, tak, nagle. I tu zaczyna rodzić się pytanie, czy nie jest to może porwanie, efekt dociekliwości, z jaką Mary Jane i kompania starali się dojść do sedna prawdy. Bartek i Ania nie są w stanie dłużej czekać na rozwikłanie sprawy i ruszają na ratunek przyjaciołom prosto do Japonii. Czy uda im się? Jak się właściwie potoczą losy przyjaciół? Z niemałym zaintrygowaniem przerzucałam strony, aby dojść do rozwiązania tej kwestii.

Styl pisarski Agnieszki Stelemarczyk zdecydowanie jest prosty, aczykolwiek niekiedy są w nim pewne elementy właściwe dla powieści skierowanych do nieco starszych odbiorców. Niezmiernie podobało mi się, iż autorka zadbała, aby jej książka była wciągająca i przystępna nie tylko dla nastolatków, lecz również dla młodszych oraz - co mnie zdziwiło - nieco starszych czytelników. Ci z nas, którzy pragną doznać przygodny na łamach historii o nie tak odległych czasach, z całą pewnością przystąpią z zapałem do czytania powieści.

Odbiór Klątwy złotego smoka ułatwiały  dodatkowo liczne ilustracje, dzięki którym z łatwością przychodziło mi wyobrażenie sobie sytuacji opisywanych przez powieściopisarkę. Na dwóch ostatnich stronach został przedstawiony znakomity komiks, który mogłabym również zakwalifikować do gatunku, jakim jest manga. Jako że lubię ją czytać, ten element graficzny wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Stanowi bowiem idealne nawiązanie do motywu Japonii, dominującego w powieści.

Reasumując, dla mnie książka Agnieszki Stelemarczyk stanowiła niesamowitą przygodę. Przez wieczór z zaciekawieniem śledziłam losy Mary Jane, Jim'ma, Martina oraz ich wiernych druhów - Anny i Bartka, próbując przewidzieć zakończenie opowieści. Udało mi się to, lecz dopiero w połowie wertowania stron, co uważam za duży atut powieści. Nie cierpię, gdy zakończenie jest wiadome już zna samym początku. Jest to opowieść przeznaczona dla każdego, bowiem wpasuje się w gusta młodszych czytelników, spragnionych sensacji, nastolatków, a także - co sobie cenię - starszych osób, które pragną powrotu do dawnych lat oraz przeżycia pasjonujących chwil przy książce.

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

sobota, 6 października 2012

Powrót oraz Maria Poprzęcka - Kochankowie z masakrą w tle

Od dłuższego czasu nie udzielam się w blogowym świecie, ale zamierzam to zmienić. Ostatnio w moim życiu wiele się wydarzyło i głównie to przez obowiązki (nowe i te stare) nie miałam okazji tak często czytać oraz pisać recenzji. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe i ponownie przyjmiecie mnie do swojego grona!
Teraz, kiedy udało mi się wszystko uporządkować z pewnością częściej będę pisała oraz komentowała wasze blogi, bo przyznam, że trochę brakuje mi czytania recenzji coraz to nowszych pozycji.
Tak więc; do napisania!
Autor: Maria Poprzęcka
Tytuł: Kochankowie z masakrą w tle
Wydawnictwo: Stentor
Ilość stron: 192





Nieraz patrząc na obrazy, zastanawiamy się, co też autor miał na myśli. Jakie były jego uczucia, gdy malował mroczny krajobraz bądź też sielski pejzaż? Czy postacie przez niego przedstawione rzeczywiście wyglądały jak na płótnie czy dał się ponieść idealizacji? Próbujemy sobie odpowiedzieć na te pytania, lecz nasze informacje nie są tak wierutne jak zebrane wnioski np. historyka sztuki. Z tych i innych powodów postanowiłam sięgnąć po książkę autorstwa Marii Poprzęckiej - Kochankowie z masakrą w tle.

Przyznam, że tytuł zachęcił mnie równie mocno jak obraz John'a Everett'a Millais'a zdobiący okładkę. Hugenota w dniu św. Bartłomieja odmawia nałożenia katolickiej oznaki mającej uchronić go od niebezpieczeństwa, taką bowiem nazwę nosi obraz powstały w 1852r, stanowi kwintesencję tamtejszych artystów. Łagodna gra cienia, a tuż przed nią wyraziście odcinające się blade twarze - istny fenomen w malarstwie. Cała paleta barw zdaje się odpływać w niebyt, wykorzystane są tu tylko odcienie granatu, żółci, czerwieni, bieli oraz czerni. Cóż jednak stara nam się przekazać autor? A tym bardziej; dlaczego nadał swemu obrazowi pełen takiego patosu tytuł, skoro przedstawia na nim ni mniej, ni więcej jak ludzką czułość? 

Książka Kochankowie z masakrą w tle składa się z opisu kilkunastu obrazów. Są one ukazane na tyle szczegółowo, również na tle kontekstu, że czytelnik dziwi się nad własną niewiedzą. Któż w dzisiejszych czasach stara się dopasować obraz do okoliczności historycznych, jeżeli nie są to dzieła batalistyczne bądź przedstawiające znane postaci? Któż? - odpowiedzcie sobie sami. Tymczasem Maria Poprzęcka doskonale opisuje czasy, w jakich powstało dane dzieło, aby dopiero na sam koniec uderzyć w sedno problemu - jak zinterpretować malowidło?

Książka M. Poprzęckiej napisana jest językiem dość przystępnym. Z pewnością ułatwi zrozumienie opisywanych obrazów osobom nie tylko interesującym się malarstwem, ale także zwyczajnym, szarym ludziom. Jest to głębokie studium nad historią sztuki.

Z czystym sercem polecam Kochanków z masakrą w tle autorstwa Marii Poprzęckiej. Dla mnie była to miła lektura na kilka wieczorów. Z przyjemnością zagłębiałam się w tekście, by przenosić wzrok na reprodukcje zamieszczone w książce. Była to niesamowita przygoda, o jaką zamierzam pokusić się jeszcze niejeden raz. Co jakiś czas będę wracała do książki, bo jak wiadomo pamięć ludzka nie jest trwała, i już zdążyło z niej ulecieć parę cennych nazw obrazów.

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu STENTOR.


niedziela, 12 sierpnia 2012

Orlando Figes- POŚLIJ CHOCIAŻ SŁOWO Opowieść o miłości i przetrwaniu w Gułagu



Autor: Orlando Figes
Tytuł: POŚLIJ CHOCIAŻ SŁOWO
Opowieść o miłości i przetrwaniu w Gułagu
Wydawnictwo: Magnum
Ilość stron: 416






Nie jest tajemnicą, że czytelnik, jakkolwiek lubujący się w lekkich historiach, ma czasem chęć na opowieść wziętą prosto z życia. Takie opowiadania zazwyczaj są tym mocniej poruszające, że mamy świadomość, iż wydarzyły się naprawdę.

Orlando Figes, historyk i pisarz brytyjski, autor Szeptów i Tańca Nataszy, powraca ze swoją najnowszą powieścią - Poślij chociaż słowo. Jego powieść jest świadectwem niezwykłej miłości, która połączyła Swietłana oraz Lwa. Rozdzieleni wojną, uwięzieniem mężczyzny w peczorskim łagrze, stalinowskim obozie pracy na dalekiej północy Związku Radzieckiego, kochankowie muszą przeżyć wiele przeciwności losu. Ten aspekt świadczy najlepiej o tym, jak wielkie uczucie połączyło przedstawicieli rosyjskiej inteligencji. Któż byłby w stanie utrzymywać korespondencję z kimś, kogo nie widział od dawna? Któż byłby w stanie niezachwianie wierzyć w powrót ukochanego, mimo wszelkich przesłanek, że został stracony na zawsze? Któż w dzisiejszych czasach mógłby tego dokonać? Odpowiedź jest jedna - nieliczni. Z tym większym animuszem podeszłam do wertowania stron ponad czterystustronicowej książki, bowiem wiedziałam, że opowieść nie jest jedynie bujdą wyssaną z palca, a zapisem życia ówczesnych mieszkańców Rosji.

Jak to często bywa w powieściach odnoszących się do historii; miałam obawy, czy nie będzie tam nagromadzenia faktów. Niekiedy autorzy starają się upchnąć w swoim dziele jak najwięcej informacji, nie bacząc, że odbierają mu tę jedną cechę, najważniejszą być może - emocje. Powieść Orlando Figesa była idealnie wyważona; autor wspomniał o skromnych racjach żywnościowych (szczegóły życia), lecz nie zapomniał dać upust tęsknocie kłębiącej się w głównych bohaterach.

Język, jakim operuje pisarz, nie jest być może najbardziej lekkim, ale nie należy przekreślać książki na wstępie tylko z tego powodu. Wbrew wszystkiemu, po pierwszych dwudziestu stronach czytelnik delikatnie przepływa przez akcję, dzieląc z postaciami życie naznaczone trudami i nadziejami. Obawiałam się, że monotonność akcji będzie dla mnie nużąca, lecz spodobało mi się, że autor nie stara się przyspieszyć wszystkiego, co dałoby efekt komiczny, bo czy życie płynie w rytmie, jaki mu narzucimy? Teraz nie wyobrażam sobie, że Poślij chociaż słowo mogłoby być napisane w inny sposób niż dzisiejsza forma.

Okładka książki przywodzi na myśl wędrówkę. Nieokrzesaną, pełną wyrzeczeń drogę, która choć uwodzi swym tajemniczym pięknem, może być zdradziecka. Zatem obwoluta jest całkowicie adekwatna do treści książki. Czy życie jest proste i łatwe? Czy kres jest brakiem wiary? Czy możemy liczyć na serdeczność obcych? Czy będzie nam dane choć raz, ten ostatni raz, ujrzeć oblicze drogiej osoby? 

Reasumując, Poślij chociaż słowo Orlanda Figesa, niezmiernie mi się podobało. Pomimo dość specyficznego języka, łatwo zagłębić się w fabułę i poczuć to, co czuli bohaterowie. Jedyne, co nie przypadło mi do gustu, to dość ubogie opisy relacji między bohaterami. W niektórych momentach pisarz skupia się tylko na nich, a w innych, relacjonując przebieg dni w łagrach, etc., stawie je na dalszym planie. Jednakże ta książka będzie dla wielu czytelników przypowieścią o poświęceniu, wierze i stawianiu czoła trudnościom, jakkolwiek by nie przysłaniały jutra.


Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Magnum.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Beata Wróblewska - Jabłko Apolejki





Autor: Beata Wróblewska
Tytuł: Jabłko Apolejki
Wydawnictwo: Stentor
Ilość stron: 148





Do przeczytania Jabłka Apolejki Beaty Wróblewskiej zachęciła mnie krótka wzmianka o tym, jakoby książka była nagrodzona w Konkurskie Literackim im. Astrid Lingren zorganizowanym przez fundację ABCXXI - Cała Polska czyta dzieciom pod patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Już sama wzmianka o tym sprawiła, że powieść zyskała w moich oczach, a ja z coraz większym animuszem przystępowałam do wertowania jej stron. Praca o wysokim poziomie artystycznym i etycznym - jak napisano na obwolucie - zaskoczyła mnie dość krótką formą. Pomyślałam, że na 148 stronach nie sposób wykreować bohaterów na tyle dosadnie, by można było zatrzeć tę cienką granicę między światem fikcji a realnym. Myliłam się. Krótka opowieść nie dość, że dociera do czytelnika, to na dodatek sprawia wrażenie, że postaci przedstawione na jej stronach mogłyby zaraz wyjść z niej i pojawić się obok nas.

Pierwsze, na co chciałabym zwrócić uwagę, to lekki styl, jakim operuje autorka. Nie znajdziecie tu mnóstwa archaizmów czy pełnych patosu wzmianek. Przeciwnie - książka zaskoczy was spokojną narracją, przywodzącą na myśl monolog młodych ludzi. Nic dziwnego, powieść jest przeznaczona przecież i dla dzieci, i młodzieży. Zatem ten sposób narracji jest w stu procentach zgodny z przeznaczeniem.

Kasia, jedna z głównych bohaterek, kończy liceum. Niebawem czeka ją matura, a poznawszy nowych znajomych zaczyna z wolna zagłębiać się w inny, a jednak nie tak odległy od codziennego życia, świat. Albim, Zuzanna, Gondol oraz Kondrad - tegoroczni maturzyści ukazują swoje problemy, niesprzeczne z problemami dzisiejszych nastolatków. Co ma zrobić nieśmiała i posiadająca wadę wymowy Zuzanna? Czy wiecznie błaznujący Gondol skrywa wrażliwą duszę? Jest to wspaniałe studium naszych własnych lęków oraz problemów. Kto wie, czy dzięki Jabłku Apolejki nie rozwiążemy swoich bolączek?

Okładka powieści Beaty Wróblewskiej jest dość prosta, lecz to dzięki niej książka posiada swoisty klimat. Nie jest to obwoluta przerysowana, pełna mało znaczących szczegółów. To jedno - zabawka - widnieje w jej centrum. Czy nie jest to symbol odejścia od dziecięcego życia i wkroczenia w dorosłość? Czy nie jest to zmiana w życiu Kasi?

Reasumując, powieść polecam niemalże wszystkim. Zarówno starsi czytelnicy odnajdą na kartach Jabłka Apolejki minione lata, jak i młodsi zdołają zapatrzeć się na to, co los może im przynieść. Uważam, że powieść taka jak ta jest porównywalna do historii Siesickiej, zawsze pozostanie trwała  i przez pokolenia będzie niosła te same, a jednak inaczej odbierane w zależności od czytelnika, prawdy.

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu STENTOR

czwartek, 19 lipca 2012

FISZKI - język niemiecki Słownictwo 1

poziom: podstawowy (A1)
zawartość: 1040 kartoników, MEMOBOX®, etui
format: FISZKI kartonowe


Ostatnimi czasy fiszki są coraz popularniejszą formą nauki języków. Poręczne, treściwe kartoniki pozwalają językowym adeptom na szybsze przyswojenie słownictwa, wiedzy o kulturze, a nawet - co jest zmorą dla wielu uczniów - gramatyki. Usłyszawszy o tym efektywnym sposobie nauki, postanowiłam na własnej skórze wypróbować metodę fiszek. Naukę rozpoczęłam od podstawowego słownictwa języka niemieckiego. Uczyłam się go już jakiś czas temu, ale po pewnym czasie, jak to bywa z nieużywanymi informacjami, zaczęłam zapominać niektóre trudniejsze zwroty. Przygoda z językiem niemieckim, a w istocie ze słownictwem zawartym na fiszkach wydawnictwa Cztery Głowy, na nowo sprawiła, że zafascynowałam się tym językiem. Otrzymałam także fiszki umożliwiające poznanie Niemiec. Dość szybko przyswoiłam sobie nową formułę nauki - odwracanie kartoników, spoglądanie na niemieckie słówka i polską translację, było dość prostym sposobem.


Fiszki zostały podzielone na wiele kategorii; jedzenie, pogoda, praca, etc. Dzięki temu w łatwiejszy sposób przyszło mi kojarzenie kolejnych słówek z okolicznościami. O ile początkowa nauka szła mozolnie, a frustracja, że kiedyś umiałam dane słownictwo, a dziś pozostały jedynie śladowe informacje, narastała, po kilku dniach zrozumiałam, jak ważna jest nie tylko systematyczna nauka, ale również ustawiczne przypominanie słówek, które już znamy. Odkładając kartoniki do specjalnie przeznaczonemu ku temu pudełka, mogłam systematyzować wiedzę i cofać się do początków nauki, tak aby w żaden sposób nie zapomnieć poszczególnych słów.

Początkowy sceptyzm co do tej metody nauki zaczął powoli się zminiejszać, abym teraz z czystym sercem mogła polecić wam ten sposób nauki języków. Moim marzeniem jest czytanie powieści w oryginale, a dzięki Słownictwu 1 Języka niemieckiego Czterech Głów będę w stanie je ziścić w o wiele prostszy oraz przyjemniejszy sposób.



Reasumując, polecam czytelnikom bloga fiszki Czterech Głów. Osobiście z pewnością jeszcze nieraz będę z nimi pracowała. Wielu z was zapewne chciałoby odnajdywać się w powieściach napisanych w języku ojczystym ulubionych autorów - cóż bowiem nie fascynuje tak jak podróż między słowami powieściopisarza w oryginalnej odsłonie? Tak więc; naukę języka niemieckiego z fiszkami można zacząć nie tylko z przymusu szkolnego, lecz również mając tak niewielkie pragnienia - kto wie, czy nie przeistoczą się one w prawdziwą pasję godną germanisty?


Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Cztery Głowy.

niedziela, 3 czerwca 2012

Robyn Carr - Ulotne chwile szczęścia





Autor: Rabyn Carr
Tytuł: Ulotne chwile szczęścia
Wydawnictwo: Mira Harlequin
Ilość stron: 336




Najnowsza wydana w Polsce powieść Robyn Carr, pisarkę, która zaczęła swoją karierę blisko 25 lat temu, od razu zwróciła moją uwagę. Lubię niekiedy sięgnąć po książkę, przy której mogę zarówno wypocząć, jak i coś sobie uświadomić. Tak się składa, że ostatnimi czasy mam większą chęć na to pierwsze, zatem, przeczuwając, że ta lektura będzie idealna, od razu po nią sięgnęłam.


Vanni, główna bohaterka opowieści, straciła męża. Pozostawiona wraz z dzieckiem nieprzyjaznemu losowi, nie musi polegać jedynie na własnej sile. Pomaga jej bowiem Paul, przyjaciel pary. To on jako jedna z niewielu osób słyszał płacz kobiety rozbrzmiewający w domu i to on był przy niej, gdy tego potrzebowała. Vanessa powoli uświadamia sobie, że jednak coś czuje do czarującego mężczyzny, ale zakochanych czeka wiele potyczek. Paul bowiem spodziewa się dziecka z inną kobietą.


Ulotne chwile szczęścia są napisane lekkim, nienużącym językiem. Jednakże, a jest to dość znaczące w całej recenzji, nie spodobało mi się, że autorka stara się ukazać czytelnikowi nieco przerysowaną wersję dziejów pary. Oczywiście, rozumiem, że miało to spełnić oczekiwania czytelniczek, aczykolwiek tu wydaje mi się to nieco przesłodzone. Niemniej, nie mogę odmówić tego, że powieściopisarka stara się zaciekawić odbiorcę już od pierwszych stron i zazwyczaj jej to wychodzi.


Co do kreacji głównych bohaterów, to nie mam zbyt wielu uwag. Mimo to, jeśli miałabym się doszukiwać w nich jakiś skaz, to spróbowałabym pić tu do Paula. Wydawał się idealny, aż nazbyt idealny i miałam wrażenie, że a tą powierzchowną otoczką kryje się coś zupełnie innego. Z chęcią poznałabym tę postać pod zupełnie innym kątem, być może w formie opowieści o jego wcześniejszych poczynaniach. Tutaj należy zauważyć, że skoro powieść wyszła poza ramy, to jest dała mi podstawy do baczniejszego przyglądania się działaniom postaci, to coś w niej jest.


Okładka historii przypomina sielską, ciepłą atmosferę. Czy taka była w opowieści o Vanni i Matt'cie? O tym musicie przekonać się sami. Z mojej strony mogę powiedzieć tylko tyle, że szukałam jakiejś lekkiej, niezobowiązującej historii na wieczór i taką właśnie otrzymałam. Wspaniały sposób na zrelaksowanie się po ciężkim dniu, doprawdy, wspaniały. A tego właśnie wymagamy od niektórych książek, nieprawdaż? Zabrana do świata, w którym króluje pióro Robyn Carr, dałam się ponieść falom miłości, która, choć czasami przychodzi za późno, jest nadal tak samo wzruszająca. Owy utwór uprzytomnił mi także, że nigdy nie jest za późno, aby zacząć wszystko od nowa. Zawsze istnieje nadzieja, że damy radę rozpocząć życie, gdy zdaje się być zakończone, i że warto dążyć do spełnienia marzeń, choćby wydawały się one tak nierealne jak śnieg w epitafium gorącego lata.

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Mira.

niedziela, 27 maja 2012

Dawid Kain - Punkt wyjścia


Autor: Dawid Kain
Tytuł: Punkt Wyjścia
Wydawnictwo: Oficynka
Ilość stron: 267




Z nazwiskiem Dawida Kaina, powieściopisarza, eseisty oraz poety, mogliśmy się spotkać przy okazji czytania powieści pt. Prawy, lewy, złamany. Dzieła jego pióra występowały także w analogii Piknik w piekle. Sięgając po książkę tego autora, miałam nadzieję na lekką, acz wymagającą od czytelnika zaangażowania, lekturę. W tej kwestii nie pomyliłam się wiele.

Przyznam, że już na samym początku moją uwagę do Punktu wyjścia przywiodła okładka. Człowiek, jakby utkany z żelaznych drutów, zdawał się być zapowiedzią tego, co mogło mnie spotkać w opowieści. Zaznaczę, że spotykałam się raczej mrożących krew w żyłach opisów, tymczasem zostałam mile zaskoczona - autor potrafił dotknąć najczulszej struny czytelnika, przytaczając na przykład pomysły zawisające nad głową głównego bohatera.

Narracja jest lekka, niekiedy wplatają się w nią spokojne opisy, a innym razem powieściopisarz ucieka się do bardziej ekspresywnej formy wyrażania emocji - przekleństw. Przyznam, że był to jeden z elementów książki, który nieco mnie do niej zraził. Nie lubię zbyt wielu wulgaryzmów, zwłaszcza w historiach, które mają mnie zabrać do innego świata, lecz postanowiłam potraktować ten defekt z przymróżeniem oka. Słusznie, jak się okazało, bo książka wciągnęła mnie do głębi i nie pozwoliła odetchnąć na długie, dwie godziny.

O ile po pierwszych stronach odniosłam wrażenie, że jest to lekka lektura, to później zmieniłam zdanie. Za powierzchowną warstwą kryje się bowiem drugie dno - sens, który trzeba zrozumieć jedynie w wyniku głębokiej dedukcji. Jakie były motywy bohaterów? Dlaczego zachowywali się tak a nie inaczej? - na te pytania każdy czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam, a i owe odpowiedzi będą się różniły w zależności od wrażliwości duszy odbiorcy.

Nigdy wcześniej nie czytałam utworów Dawida Kaina, ale po Punkcie wyjścia pozostały same dobre odczucia. Chciałabym jeszcze raz poznać świat wykreowany przez autora, tym razem bez pośpiechu, powoli, nie pragnąc jak najrychlejszego poznania losów postaci, ale zastanawiając się nad każdym ich działaniem osobno.

Reasumując, mimo że Punkt wyjścia autorstwa Dawida Kaina jest dość trudną lekturą, to myślę, że każdemu przypadnie do gustu. Czasami warto sięgać po podobne pozycje, chociażby po to, by uzmysłowić sobie, w jaki sposób odnaleźć się w rzeczywistości. Wbrew pozorom jest to trudne, co prezentuje Damian, jeden z bohaterów historii. Jest to książka dla tych, którzy nie boją się myśleć i są gotowi na poznanie losów postaci, które w gruncie rzeczy są bardzo podobne do nas samych - w każdej z nich nietrudno odnaleźć jakiś pierwiastek nam przynależny.

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję portalowi nakanapie.pl.

niedziela, 6 maja 2012

Oldřich Ruzicka - Skarb kapitana Williama Kidda


Autor: Oldřich RŮŽIČKA
Tytuł: Skarb kapitana Williama Kidda
Wydawnictwo: Stentor
Ilość stron: 56





Skarb kapitana Williama Kidda, książka dość znacznego formatu, zapakowana w papierową skrzynię, od razu przyciągnęła mój wzrok. Od pewnego czasu interesuję się piractwem, toteż pomyślałam, że wraz z siostrzeńcem będę mogła oddać się niecodziennej przygodzie.



Tym, co od razu przyciągnęło mój wzrok, było solidne wykonanie opowieści. Nie dość, że niemal na każdej ze stron mieściła się zagadka, którą z chęcią rozwiązywaliśmy, to na dodatek każda z nich była tak skonstruowana, że należało użyć kilku elementów, czy to mapy i róży wiatrów, czy napisów na nagrobkach i sekretnego kodu. Niestety, tuż pod niektórymi łamigłówkami występowały rozwiązania. Tak bardzo rzucały się w oczy, że czytelnik bezwiednie wędrował wzrokiem ku rozwiązaniu. Myślę jednak, że dla młodszych wielbicieli przygód nie byłaby to tak wielka przeszkoda, bo to rodzic mógłby snuć historię o dziejach W. Kidda.


Opowieść jest napisana lekkim, zaciekawiającym językiem. Nie jest on tak prosty jak w bajkach, lecz o wiele bardziej obrazowy. Uważam to za bezsprzeczny atut, bo pozwala czytelnikowi lepiej wyobrazić sobie realia pirackiego życia. Dodatkowo, w ramkach zamieszczone są ciekawostki odnośnie prawdziwych piratów, którzy grasowali po europejskich morzach kilka stuleci temu. Z coraz większym zaintrygowaniem siostrzeniec śledził barwne dzieje głównych bohaterów.

Postacią pierwszoplanową jest Jack Ward, wnuk Neda Warda, człowieka z załogi kapitana Wright'a. Ten zaś jako zaufany człowiek otrzymał od swego przełożonego różę wiatrów, by mógł dotrzeć do skarbu, gdy ten zostanie stracony. Aby odpowiednio ukryć przedmiot, dziadek wysyła go krewnemu na przechowanie. W tym momencie zaczyna się przygoda, podczas jakiej czytelnik będzie odkrywał wraz z bohaterami kolejne przeszkody i próbował je przekroczyć. Niejednokrotnie byłam pod wrażeniem bystrości umysłu chłopaka, który zachował zimną krew nawet w sytuacji zagrożenia. Ten młodzieniec był na tyle sympatyczną postacią, że ochoczo badałam jego historię.

Reasumując, Skarb kapitana Williama Kidda, autorstwa Oldřich RŮŽIČKA, przypadnie do gustu i młodszym, i tym starszym molom książkowym. Opowieść sama w sobie jest doskonałym sposobem na spędzenie wolnego czasu. Któż nie chciałby choć na parę minut unosić się na pełnym morzu? Zerkać na horyzont i rozwiązywać łamigłówki niczym młody Sherlock?

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu STENTOR.

czwartek, 3 maja 2012

Marcel Pagnol - Czas tajemnic


Autor: Marcel Pagnol
Tytuł: Czas tajemnic
Wydawnictwo: Esprit
Ilość stron: 352





Po którąś z książek Marcela Pagnola planowałam sięgnąć od dłuższego czasu. Szczególnie dziękuję Pani Annie z wydawnictwa Esprit, dzięki której miałam przyjemność przeczytać tę pozycję, mimo że początkowo byłam pewna, że się nie uda. Cóż, powieść dotarła bardzo szybko i miałam okazję cieszyć się nią przez cztery, długie godziny.


Po pierwsze, największe wrażenie zrobiła na mnie lekka, ciepła narracja, jaką Marcel Pagnol odmalowuje świat głównego bohatera. Nie było w niej pompatycznych słów ani też widocznej próby dopasowania się do slangu młodzieżowego, co zadziwiająco często wychodzi na złe autorom powieści. Tutaj miałam do czynienia z czymś naturalnym; czułam się, jakbym siedziała przed autorem i to on odkrywał przede mną swoje wspomnienia.

Zwróciłam uwagę na okładkę. Początkowo myślałam, że na głębsze znaczenie, że jest to kluczowe w książce Pagnola, lecz prędko przekonałam się, iż jedynie lekko nawiązuje do fabuły. Marcel, główny bohater, poznał bowiem dziewczynę, której pozwalał się traktować na równi ze zwierzęciem, a jednak był to smak tej pierwszej miłości. Miłość przecież nie baczy na wady drugiej osoby, toteż z taką chęcią przypatrywałam się poczynaniom chłopca, że doznałam dziwnego wrażenia, iż taka sytuacja mogła rozegrać się nie tylko na stronicach utworu, ale również w rzeczywistości. To sprawiło, że Czas tajemnic wertowałam z wzmożoną werwą tak, jakbym wracała do moich dziecięcych lat.

Chłopiec niebawem ponownie zasiądzie w szkolnej ławce, choć wypadałoby powiedzieć, że dopiero, gdyż po raz pierwszy przekroczy mury liceum. To tam nawiąże przyjaźnie, jakie nie przetrwają próby czasu, ale pozostawią po sobie miłe wspomnienia. Co najciekawsze o pozaszkolnym życiu kolegów dowie się dopiero później, gdy już stanie się statecznym młodzieńcem. Dziwne, nieprawdaż? Zobaczyłam jednakże, że i w naszym życiu jest podobnie i tu po raz kolejny w postaciach widziałam bliskich, dalszych znajomych, a nade wszystko - mnie samą.

Wielokrotnie rozśmieszała mnie logika Marcela. Od jego myśli biła taka prostolinijność, że nie potrafiłam się opanować i dawałam się ponosić dziecięcym filozofiom bez ustanku.
(...) przyjaciel to nie niewolnik.
- Trzy metry i dwadzieścia centymetrów (...)
(...) byłem rozczarowany tym całym pomiarem, ponieważ ustalił on granicę, poza którą potwór nie mógł rosnąć w moich opowiadaniach.

Reasumując, powieść polecam osobom lubującym się w sentymentalnych podróżach oraz tym, dla których powrót do dzieciństwa nie jest priorytetem, ale zechcieliby przypomnieć sobie dawne dzieje. Gwarantuję, że poczujecie się, jakbyście odwiedzili siebie samych jakiś czas temu. Książka nie tyle wciąga, co pozostawia po sobie poczucie bezpieczeństwa i to do niego ja, jako czytelniczka, wracałam raz po raz. 

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Esprit.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Maureen Jennings - Detektyw Murdoch: Biedny Tom już wystygł


Autor: Maureen Jennings
Tytuł: Detektyw Murdoch: Biedny Tom już wystygł
Wydawnictwo: Oficynka
Ilość stron: 356


      Po kryminały z reguły nie sięgam dość często. Jednak czasem, gdy najdzie mnie taka ochota, potrafię przesiedzieć cały wieczór zagłębiając się w śledztwo. Tak się stało, że pewnego marcowego popołudnia poczułam, że w mojej biblioteczce wypełnionej powieściami obyczajowymi oraz fantastyką, brakuje jakiejś odmiany. Stwierdziłam zatem, że Detektyw Murdoch; Biedny Tom już wystygł będzie odpowiednią lekturą na pewne popołudnie. Wiele się nie pomyliłam, chociaż co do tej pozycji mam kilka obiekcji.

     Po pierwsze, podobała mi się lekka narracja, jaką posługuje się autorka, Maureen Jennings. Czytelnik ma wrażenie, że jest to niewymuszona opowieść, jaką mógłby usłyszeć z ust przyjaciela i dzięki temu z wzmożoną werwą podróżuje poprzez poszczególne wątki. To, co w tym przypadku mi się podobało, z drugiej strony sprawiło, że po pewnym czasie książka zaczynała mnie nużyć i musiałam od niej na chwilę odejść, wrócić i dopiero wtedy kontynuować czytanie.

     Głównym bohaterem jest Detektyw Murdoch, który rozpatruje kolejną sprawę; śmierć konsabla Wickena. Jest to rzecz na tyle intrygująca, że przy tej postaci znaleziono kartkę z następującymi słowami: "Życie bez twojej miłości jest nie do zniesienia. Wybacz mi.". Czy więc konsabl popełnił samobójstwo? A może to ktoś upozorował ten fakt? Czy była to śmierć z przypadku? Czy ofiara była dokładnie dobrana? Podczas śledztwa dowiadujemy się ciekawych informacji o rodzinie Wickena, dzięki którym możemy spojrzeć na tego bohatera w zupełnie inny sposób.

     To, co nie przypadło mi do gustu w tej pozycji, to dość wolne snucie akcji. O ile cenię sobię tę szczyptę melancholii w powieściach obyczajowych, to od kryminałów oczekuję wartkiej akcji i zaskakującego zakończenia. Nie twierdzę, że książka była nudna, bo tego z pewnością nie można zarzucić Detektywowi Murdochowi, który dość często mnie zaskakiwał swą spostrzegawczością, lecz czegoś mi zabrakło.

     Podsumowując, tę część serii o detektywie Murdochu polecam wielbicielom kryminałów. Pomimo tego, że nie można mnie zaliczyć do ich wielbicielki, to z chęcią od czasu do czasu sięgam po podobne książki. Spotykam się wielokrotnie ze schematycznością, lecz w dziele M. Jennings nie dostrzegłam niczego takiego. Może to przez fakt, iż nieczęsto mam przyjemność sięgać po podobne pozycje? Sęk w tym, że mimo powyższych obiekcji nie można nie przyznać tej książce jednej zalety - wspaniale zapełniła mi czas i dzięki niej choć na chwilę mogłam oderwać się od szarej rzeczywistości i przeżyć coś zupełnie nowego. A tego przecież oczekujemy od dobrej książki, nieprawdaż?

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Oficynka, za co serdecznie dziękuję.
Dzień 4 - Książka, która przypomina Ci o domu 
Niestety, próbowałam przedrzeć się przez półki pamięci, ale nic mi nie przyszło do głowy. Nie wiem, czy taka pozycja nie istnieje, czy po prostu jej nie pamiętam. Niemniej, jeśli kiedykolwiek sobie o niej przypomnę, to edytuję ten post i wpiszę tytuł oraz autora takiej powieści. Póki co muszę pogodzić się z tym, że jeszcze nie odnalazłam lektury, która przypominałaby mi o domu. 

piątek, 6 kwietnia 2012

Alyson Richman - Zakochana modelka


Autor: Alyson Richman
Tytuł: Zakochana modelka
Wydawnictwo: Bukowy Las
Ilość stron: 304



       Od kiedy ujrzałam Zakochaną modelkę w zapowiedziach wydawnictwa Bukowy Las, wiedziałam, że muszę przeczytać tę powieść. Bardzo sobie cenię wydania z serii o malarstwie, bo pozwalają choć w niewielkim stopniu wyobrazić sobie, jak mogliby żyć wielcy artyści. Zakochana modelka autorstwa Alyson Richman nie była pod tym względem inna - już od pierwszej strony mnie uwiodła i sprawiła, że odłożyłam naukę na dalszy plan i zagłębiłam się w dziejach młodej Marguerite.

       Marguerite, córka lekarza, który z wręcz obsesyjnie wielbi swych pacjentów, malarzy, żyje we francuskiej wiosce Auvers-sur-Oise. To w to miejsce jej ojciec przeprowadził rodzinę z Paryża. Matka młodej wówczas dziewczynki nigdy nie mogła się pogodzić z tym, że nie jest w stanie zakładać wdzięcznych sukienek ani urządzać wytrawnych bankietów w tak oddalonej od miejsca jej radości miejscu. Po jej śmierci Marguerite zmuszona jest znosić humory ojca, opiekować się nim, a także tolerować obecność kobiety, którą lekarz przywiózł jako guwernantkę, a która pozostała w domu Gachetów na zawsze, oraz jej córki. Dopiero gdy bohaterka ma dwadzieścia jeden lat obie kobiety połącza wspólny sekret, a pełna romantycznych uniesień historia się rozpoczyna.

        Nie mogłam nie zwrócić uwagi na lekką narrację, jaką operuje Alyson Richman. Narratorką jest córka wyżej wspomnienego lekarza, amatora malarstwa, która od pierwszej chwili, gdy ujrzała Vincenta van Gogha się w nim zakochuje. Wraz z tą postacią przeżywamy wzloty i uniesienia, bolesne pragnienie miłości oraz pierwszą przyjaźń bohaterki. To właśnie ten wątek, na równi z wątkiem van Gogh'a, spodobał mi się najbardziej. Któż by pomyślał, że osoba, którą zdaje się znamy doskonale, potrafi nas zaskoczyć, a pod powierzchownym spokojem, kryje się prawdziwa burza emocji, czar, o jaki można posądzić jedynie najszczerszych ludzi.

        Jednak opowieść o Vincencie nie skupia się tylko na wątku miłosnym. Ukazuje także obłęd artysty, zdać by się mogło, że coś wręcz nieodzownego dla wielkich twórców. Mimo wszystko zadajemy sobie pytanie; co sprawiło, że w przeciągu lata, niespełna siedemdziesięciu dni, malarz stworzył liczbę obrazów przekraczającą najśmielsze przypuszczenia? Czy to przez podejrzane nalewki przyrządzane przez ojca ukochanej artysty? A może to wpływ muzy malarza, Marguerite?
Artyści są wrażliwi, Marguerite (...) Malarze chyba najbardziej. Rzeźbiarz może znaleźć ukojenie w glinie. Może zatopić w niej palce i przenieść swoje frustracje na ziemię i błoto. Tymczasem malarz... ten ma dużo bardziej żmudne zadanie... musi zawsze walczyć z robieżnością między swoją wizją a tym, co na płótnie.
        Reasumując, mnie powieść pt. Zakochana modelka bardzo się spodobała. Liczyłam co prawda na nieco rozleglejszy wątek między Marguerite a córką guwernantki, ale poza tym niewielkim szkopułem nie mam książce nic do zarzucenia. Tę pozycję czyta się lekko, nie zachłystując słowami, a płynąc ich spokojnym rytmem. Jestem pewna, że i wy poczujecie zapach terpentyny, drżące dłonie, przywykłe do dzierżenia pędzla, po raz pierwszy uchwycające coś tak pięknego - miłość.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Bukowy Las, za co serdecznie dziękuję.

 Dzień 3 - Książka, która Cię kompletnie zaskoczyła

Co najciekawsze, najbardziej zaskoczyła mnie Sienkiewiczowska Trylogia. Nigdy nie przypuszczałam, mając na względzie nudny tok narracji Krzyżaków, że jakaś powieść tego autora prócz W pustyni i w puszczy, tak mnie uwiedzie. O bohaterach Ogniem i mieczem, Potopu oraz Pana Wołodyjowskiego mogłabym się rozwodzić bez końca, a same potyczki i te słowne, i na miecze, już na zawsze pozostaną w mojej pamięci.

czwartek, 5 kwietnia 2012

30 dni z książkami (2)

Dzień 2 - Książka, którą lubisz najmniej


O ile poprzednio trudno było mi zadecydować, którą książkę lubię nabardziej, to nie potrafię sobie przypomnieć, jaka wywarła na mnie najgorsze wrażenie. Czytałam, że komuś nie przypadła do gustu powieść H. Sienkiewicza Krzyżacy i muszę przyznać, że także mi, jako wielbicielce literatury historycznej, nie do końca przypadła do gustu. Coś jednak sprawia, że nie mogę jej postawić na miejscu książki, którą lubię najmniej. 

Patrząc na lektury przeczytane przeze mnie rok temu, jestem w stanie powiedzieć, że to Czystopisowi Siergieja Łukjanienki przypada to miejsce. Sam pomysł w miarę mi się podobał, za to podczas wertowania stronic miałam wrażenie, że czytam coś wymuszonego, coś, co nie zostało napisane przy pomocy natchnienia, ale dla tego, że musiało powstać. Nie wiem, czy inni odnieśli podobne wrażenia, bo wielokrotnie spotykałam się z podzielonymi opiniami, ale to właśnie ta pozycja mnie nie zachwyciła i po dziś dzień jestem pewna, że nie dałabym rady sięgnąć po nią raz jeszcze i znaleźć ukojenia między wydarzeniami opisanymi przez autora.

środa, 4 kwietnia 2012

30 dni z książkami (1)


Kiedy zobaczyłam na blogu Prowincjonalnej Nauczycielki  nowe wyzwanie, od razu wiedziałam, że muszę wziąć w nim udział, co jest samo w sobie dziwne, bo zazwyczaj jakbym nie chciała sprostać podjętej rozgrywce, to przegrywam z kretesem czy to na początku, czy w środku czytania. Teraz jednak mam nadzieję, że sprostam temu, bo muszę przyznać, że dzięki 30 dniom z książkami zdołam choć w niewielkim stopniu uporządkować książki, jakie wywarły na mnie określone wrażenie, na odpowiednim miejscu. Tak też... zaczynamy? Życzcie mi powodzenia w pokonaniu lenistwa.

Dzień 1 - ulubiona książka

Najtrudniejsze pytanie, a uplasowało się na samym początku. Cóż, myślę, że moją ulubioną książką są Wichrowe wzgórza E. Bronte. Ilekroć nie brałabym do rąk tej powieści, odnajduję w niej coś nowego; czy są to motywy postępowania bohaterów, czy ich miłość zasnuta widmem obyczajów, czy wręcz sprzeczne namiętności. Jeszcze przed przeczytaniem tej pozycji miałam co do niej same obiekcje. Byłam wręcz pewna, że to kolejny romans, który nie wniesie nic nowego do mojego życia, a tymczasem Wichrowe wzgórza pozwoliły mi zrozumieć, że najszczersza miłość nie zawsze musi doczekać spełnienia, a nasz los nie zależy od nas samych, lecz od obyczajów, jakie pętają nam dłonie.


"Gdyby wszystko przepadło, a on jeden pozostał, to i ja istniałabym nadal. Ale gdyby wszystko zostało, a on zniknął, wszechświat byłby dla mnie obcy i straszny, nie miałabym z nim po prostu nic wspólnego."*

"Moja miłość do Lintona jest jak liście w lesie. Czas ją zmieni. Moja miłość do Heathcliffa jest jak wiecznotrwała ziemia pod stopami - nie przykuwa uwagi swym pięknem, ale jest niezbędna do życia. Ja i Heathcliff to jedno..."*
 "Rozsądny człowiek powinien poprzestawać na towarzystwie swej własnej osoby."*

 * cytaty pochodzą z Wichrowych wzgórz E. Bronte

niedziela, 1 kwietnia 2012

R. Gordon & B. Williams - Tunele



Autor: R. Gordon & B. Williams
Tytuł: Tunele
Wydawnictwo: Wilga
Ilość stron: 496


O serii Tunele, napisanej przez dwóch znajomych - Roderick'a Gordona i Briana Williams'a - słyszałam wielokrotnie. Bardziej lub mniej opinie przeplatały się w tak intensywnym stopniu, że w końcu sama postanowiłam sięgnąć po pierwszą część ów dzieła. O ile na samym początku odstraszył mnie napis na obwolucie: "Nowy bestseller (...) odkrywcy Harry'ego Pottera" - nie lubię, gdy często porównuje się książki do znanych wszyskim powieści, bo już na starcie mam wrażenie, że nowa pozycja nie zdoła dorównać poprzedniej - to później sprawa potoczyła się bardzo szybko.


Tunele znamieniują się na tyle wartką akcją, że od samego początku, przez środek książki, aż po jej zakończenie siedziałam jak na szpilkach. Nie wiem, co było tego przyczyną, ale zaczęłam utożsamiać się z głównym bohaterem - Willem, synem archeologa. Nigdy wcześniej nie czułam, że jestem w stanie przenieść się tak płynnie ze świata rzeczywistego do świata wyobraźni. Co więcej, książka została napisana w taki sposób, że czasem można było się zastanowić, czy naprawdę nie ma podziemnego świata, czy nie możemy przenieść się do innego miejsca, innej wręcz rzeczywistości, tylko za pośrednictwem tunelu?

Swoją przygodę rozpoczynamy wraz z Willem oraz jego ojcem, archeologiem, dokrotem Burrowsem. Od pierwszej strony toważyszą nam niesamowite emocje; nie dość, że kompani dotarli do podziemnej stacji, to jeszcze zaczynają sobie uświadamiać, że gdzieś dalej może istnieć coś więcej, coś przepełnione tajemniczymi mocami, coś, co pragnie wydostać się na powierzchnię. Od tego czasu nic w życiu wybitnego mężczyzny, jego dość apodyktycznej małżonki, a także rodzeństwa nie jest takie jak było wcześniej. Will schodzi do podziemi i od tamtej pory nic, w co wcześniej wierzył nie jest prawdą. Odkrywając świat, o jakim do tej pory nie miał pojęcia, pojmuje, że jest z nim związany bardziej niżby tego pragnął.

R. Gordon i B. Williams stworzyli tak przekonujące dzieło, że nie tylko młodzież, do której jest skierowana ta seria odnajdzie w niej coś dla siebie. Miałam okazję rozmawiać z dorosłą osobą, która z niemniejszym podekscytowaniem czekała na kolejne części przygód Willa i jego kompana. Z pewnością ten fakt doskonale świadczy, jak dobrą pozycją są Tunele.

Podsumowując, Tunele do reszty podbiły moje serce. Początkowo dość sceptycznie podchodziłam i do twórczości obu autorów, nie byłam bowiem pewna, czy pisarze będą w stanie dogadać się na tyle, aby seria nie była mieszaniną własnych wizji, często antagonistycznych, ale pokonałam swój lęk już po dwóch rozdziałach. Ta seria może przypaść do gustu i miłośnikom fantasy, i gustującym w powieściach młodzieżowych.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Wilga, za co serdecznie dziękuję.

wtorek, 20 marca 2012

Gregor Dallas - Zatruty pokój



Autor: Gregor Dallas
Tytuł: Zatruty pokój
Wydawnictwo: Bukowy Las
Ilość stron: 760





       Zatruty pokój Gregora Dallasa należy do powieści historycznych. Niezmiernie cenię sobie ten gatunek nie tylko za rzeczowość, ukazanie w odpowiednich barwach minionych wydarzeń, lecz także z walorów czysto egoistycznych. Uwielbiam zagrzebywać dzieje historyczne i przechowywać je w pamięci niczym ukochany skarb. Dlatego też z rosnącym entuzjazmem sięgnęłam po dzieło Gregora Dallasa. Sam autor we wstępie przyznaje, ze stworzenie tak obszernej rozprawy zajęło mu aż cztery lata. Wiem, iż nie jest to rekord w pisaniu traktatów historycznych, ale już sam ten fakt doskonale przemawia za tym, z jak wielkim zaabsorbowaniem Gregor Dallas podchodził do przedstawienia czytelnikom (bardziej zainteresowanym lub mniej) lat, które dla każdego z nas pozostaną piętnem smutku, a zarazem zwycięstwa. 

       Podobało mi się, że autor Zatrutego pokoju nie koncentrował się tylko i wyłącznie na wydarzeniach w jednym kraju. Akcja bowiem rozgrywa się w kilku miejscach; m.in. Polsce, Niemczech, Francji. Uważam, że dzięki temu w lepszy sposób potrafiłam sobie uprzytomnić, jak bardzo różniła się II Wojna Światowa w poszczególnych miejscach na globie, a jednocześnie jak podobne nadzieje żywili ludzie. Coż mogło zaprzątać ich umysły? Chęć podjęcia walki? Kapitulacji? Czy może pragnienie spokojnej śmierci, zdala od trudów wojennych? Miłym dodatkiem, pozwalającym na wyobrażenie sobie w większym stopniu, jak prezentowało się życie w tamtych czasach były zdjęcia. Jedno z nich - ukazujące ludzi oczekujących na ziemniaki wydawane w 1945 w Berlinie - zadziwiająco mnie wzruszyło. Pokazane twarze ludzi z nadwątloną nadzieją i radością stały mi się bliskie, jakbym co dzień dostrzegała kobiety maszerujące po pożywienie, z tym, że teraz poszukujemy innych aspektów życia - czy duchowych? - osądźcie sami.

      Wertując strony opasłego tomu pt. Zatruty pokój nie mogłam nie zauważyć, że autor wręcz uwielbia historię. To zainteresowanie dziejami świata wręcz emanuje z każdego słowa i sprawia, że czytelnik ma ochotę wraz z nim zanurzyć się w opowieść o minionych latach, o przyczynach i skutkach, które mimo iż znane, pozwalają się odkrywać raz po raz w nowym świetle. 

      Za dodatkowy atut powieści śmiem uważać wyczerpujący wywód G. Dallasa. Książka nie pozostawia czytelnika z milionem pytań, lecz wyjaśnia je cierpilie. Dzieje się to zupełnie jakby autor miał świadomość, o co może pytać postronna osoba, i wydedukował, o czym należałoby jeszcze wspomnieć.

      Reasumując, mnie osobiście bardzo sposobał się Zatruty pokój. Nie bez przyczyny sięgnęłam właśnie po tę a nie inną lekturę. Wiele osób jest z historią na bakier, lecz czy nie warto przełamać się choć raz i wziąć w dłonie pozycję zdaje się obowiązkową? O II WŚ wiemy przecież najwięcej, a jeśli tylko mamy możliwość poszerzania wiedzy i to w dość przystępnej formie, powinniśmy korzystać z tego, co zostawiła nam historia i ludzie, którym chce się rozwiązywać raz po raz jej zagadki. Jednym słowem: gorąco polecam tę pozycję!

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Bukowy Las, za co serdecznie dziękuję.

sobota, 17 marca 2012

John Milton - Raj utracony

Autor: John Milton
Tytuł: Raj utracony
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Ilość stron: 440



      Raj utracony autorstwa Johna Miltona to kolejna pozycja z serii Arcydzieł Literatury Światowej Zielonej Sowy, którą miałam przyjemność przeczytać. Na obwolucie zamieszczono informację, że Milon od początku swej twórczości marzył o dziele takim jak Raj utracony. Niezaprzeczalnie to właśnie dzięki temu dramatowi wiele czytelników może zapoznać się z niebywałym talentem pisarza. Miltonowskie dzieło było i nadal jest czytane zarówno przez prostych ludzi, jak i erudytów. Co zatem sprawiło, że utwór wciąż zdobywa nowych wielbicieli? Nie można tego określić jednoznacznie, lecz jedno trzeba przyznać Milotnowi - dokonał czegoś, o czym bezustannie marzą pisarze, także i ci pławiący się w sławie tymczasowej.


      Raj utracony traktuje o powstaniu świata, pochodzeniu dobra i zła - jak czytamy na obwolucie. W rzeczywistości jest to poruszająca literatura, przez którą nie przejdziemy bezwolnie i nie zapomnimy o niej po paru tygodniach. Dramat Miltona będzie obecny w każdej sekundzie naszego życia, gdy zaczniemy zastanawiać się, jak wyglądałoby to, gdyby Adam i Ewa postąpili inaczej. Jaki byłby świat? Otóż, tu pozostaje nam kwestia dyskusyjna. Czy utopia jest idealna? Zapewne nie, przecież bez poznania cierpienia człowiek nie jest w stanie odczuć szczęścia całym sobą. 
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam czekać będzie
Gniew nieskończony, nieskończona rozpacz!
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam wszędzie piekło.
Piekło jest we mnie, a na dnie otchłani
Głębsza, ziejąca czeluść się otwarła,
Przy której piekło dręczące jest niebem.
      Najbardziej podobał mi się dobór środków językowych. Sprawiają one, że dzieło Miltona jest nie tylko opowieścią o upadku pierwszych ludzi, lecz także wybitnym świadectwem geniuszu pisarza. Niekiedy tylko miałam wrażenie, że twórca sam gubi się w swych domysłach, brodzi w poszukiwaniu prawdy i nie potrafi stanąć w jej obliczu, chociaż jest tak blisko. Zapewne jest to sposób ukazania zagubienia człowieka zarówno wcześniej, jak i teraz.

      Niezmiernie przypadło mi do gustu tłumaczenie Macieja Słomczyńskiego. Wiele razy bywało tak, że wybitne dzieła jak Romeo i Julia były przekładane z języka ojczystego w lepszy bądź gorszy sposób. Wśród dzieł ponadczasowych rzecz ma się tak, że trudno oddać barwę języka, jakim posługiwano się w dawnych czasach, ukazać kunszt rymów, a przy tym nie zgubić głównego sensu utworu. Maciejowi Słomczyńskiemu udało się połączyć te wszystkie elementy ze sobą  taki sposób, aby Raj utracony, mimo iż nie czytany w oryginale wciąż potrafił zachwycić i sprawić, że czytelnik zapomni o świecie dokoła, byleby tylko dać się porwać w wir tragimelancholijnych wydarzeń.

      Reasumując, Raj utracony Johna Miltona, polecam nie tylko osobom interesującym się stworzeniem świata, nie tylko tym, którzy oczekują od dzieła ukazania geniuszu literackiego. Jak wspomniałam na samym początku dramat Miltona trafi absolutnie do każdeg; począwszy od warstw nie przywiązujących zbyt wielkiej wagi do religii, po tych, dla których Bóg jest najwznioślejszą potęgą. Mnie osobliście niezmiernie przypadła do gustu narracja, nieco patetyczny styl (w takich się lubuję), a także masa środków artystycznych połączonych w tak kunsztowny sposób, że nie zdawały się być przypadkowo ułożonymi słowami w czasie artystycznej burzy, ale głęboką zadumą nad wymową każdego zdania.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Zielona Sowa, za co serdecznie dziękuję.

sobota, 3 marca 2012

Rachel Ward - Numery. Przyszłość


Autor: Rachel Ward
Tytuł: Numery. Przyszłość
Wydawnictwo: Wilga
Ilość stron: 279



    Numery. Przyszłość, ostatnia część trylogii Rachel Ward, zdobywczyni przychylnej opinii wśród młodzieży, z pewnością zadziwi wielu czytelników. Sięgając po tę część prozy pani Ward spodziewałam się, że zupełnie jak w drugiej, miejsce starych bohaterów zajmą zupełnie nowi. Tak się nie stało - w Przyszłości mamy do czynienia z postaciami dobrze nam znanymi z kontynuacji, tj. z Mią, Sarą oraz Adamem. Przyznam, że było to dosyć miłym zaskoczeniem, bo przypadli mi oni do gustu już jakiś czas temu.

        To, co rzuciło mi się w oczy już po przeczytaniu pierwszego zdania, to dojrzałość bohaterów. Być może nie wszyscy to zauważą na pierwszy rzut oka, lecz i Adam, i Sara zdołali odnaleźć w swoim życiu, mimo że narażonym nadal na rozmaite niebezpieczeństwa, złoty środek. Stają się dla siebie oparciem, choć raz czy dwa przyszło mi obserwować rodzące się między nimi niesnaski.

       Nie przypuszczałam, że mniej wartka akcja niż w pozostałych częściach, jeszcze bardziej przypadnie mi do gustu. Przez pewien czas miałam złudne poczucie, że już kiedyś czytałam coś podobnego. Musiało to być jednak tylko przywidzenie, bo zazwyczaj nie sięgam po tego typu lektury, co dostarcza kolejnych dowodów na to, w jaki sposób Numery oddziałują na czytelnika - wprost nie sposób się od nich oderwać. I o ile przez pierwsze dwadzieścia stron wertowałam opieszale, to później doszłam do tego samego etapu, co w poprzednich odsłonach trylogii, innymi słowy tak dalece zainteresowałam się akcją, że nie zwróciłam uwagi na bieg wskazówek zegara.

      W Numerach. Przyszłości możemy obserować dalsze życie Adama. Przyszłość jednak nie maluje się w tak optymistycznych barwach, jakbyśmy chcieli. Chłopak ledwie stracił babcię (nastąpiło to w poprzednim tomie) i poznał nową, tajemniczą moc (umiejętność zmiany daty śmierci przez Mię, co było wytłuszczone w minionej części), a już musi się zmierzyć z nowymi przeciwnościami losu. Teraz jest inaczej, bowiem ma przy sobie bliską duszę, ale czy to sprawia, że przestał odczuwać strach? Tego możecie się dowiedzieć dopiero po przeczytaniu powieści, bo nie chcę odbierać wam radości, jaka zapewne będzie wam towarzyszyła przy odkrywaniu kolejnych struktur okalających główny wątek.

     Pisarka ma na tyle lekkie pióro, że jej książki przypadną do gustu czytelnikom szukającym lekkiej, ożywczej lektury na wieczór, jak i młodzieży, która pośród stronic pragnie poznać świat, o jakim im się nie śniło. Któż choć raz nie wyobrażał sobie, jak będzie w przyszłości? Otóż, wszystkim chyba przeszło to przez myśl. Jeśli więc chcecie poznać wizję świata w 2029 roku, to sięgnijcie po dzieło Rachel Ward. Mnie osobiście jedno nie przypadło do gustu - niewielka ilość opisów, ale skoro tę pozycję ustawimy na półce dla młodzieży, to jestem w stanie zrozumieć tak niewielką ilość motywów statycznych. Lecz skoro wzięłam do rąk opowieść o losach Adama po to, by się zrelaksować po dniu pełnym nauki, to nie mam już na co zwrócić negatywnej uwagi. Nie pozostaje wam zatem nic innego, jak samemu dobyć książki i przekonać się, czy moje wrażenia są podobne do waszych. Któż wie, czy po skończonej trylogii nie usiądziecie i nie zapytacie siebie: Cóż, może tak faktycznie będzie wyglądała przyszłość...?

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Wilga, za co serdecznie dziękuję.

sobota, 18 lutego 2012

Maggie Stiefvater - Drżenie


Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł: Drżenie
Wydawnictwo: Wilga
Ilość stron: 440




       Zachęcona niezliczonymi opiniami na temat dzieła Maggie Stiefvater, określanego mianem bestsellera New York Timesa, postanowiłam na własnej skórze przekonać się, czy opowieść, jaką pisarka przedstawia w Drżeniu jest rzeczywiście warta tego, co o niej mówią.

     Zerkając na okładkę, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że będzie to historia zupełnie inna niż wszystkie. Już sam fakt, że główny plan zajmuje czerwona parasolka, sprawił, że z rosnącym podekscytowaniem otworzyłam książkę, zerkając mimowolnie na dedykację autorki. Po przeczytaniu pierwszego rozdziału nieco się zdziwiłam, że powieść jest podzielona na tak krótkie części. Wszak lubuję się w rozległej akcji, mnóstwie słów nagromadzonych małym drukiem, a jednak po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do tego sposobu snucia historii i musiałam przyznać, że bezsprzecznie autorka dynamizuje w ten sposób wydarzenia.

     Na pierwszy plan wysunęło mi się to, że ani Grace, ani Sam, nie koncentrują się jedynie na powierzchowności, jak to często bywa w powieściach przeznaczonych dla młodzieży, lecz starają się również dotknąć sfery duchowej, mówiąc o tym, co czuli. Nie sądzę, że jest to wada, ani że spowalnia w pewnym stopniu rozwój fabuły, a wręcz przeciwnie - stanowi to zaletę, bo pozwala wczuć się w sytuację bohatera. Biegnąc wzrokiem z jednego krańca strony do drugiego, nie zdołałam nie dostrzec mnóstwa potoczyzmów występujących w Drżeniu. Jest to zapewne celowa próba ukazania młodego wieku postaci oraz otoczenia, w którym rozgrywaja się ich przygoda, lecz nie przypadło mi to zbyt do gustu, co prawdopodobnie odnajdzie uznanie w oczach innych czytelników - widać przecież, że Maggie Stiefvater starała się uczynić swój utwór realistycznym.

     Grace, główna bohaterka Drżenia, zadziwiająco szybko przypadła mi do gustu. Niekiedy czułam irytację jej zachowaniem, ale często doszukiwałam się w jej wypowiedziach pewnych mądrości oraz dopiero kształtującej się duszy dziewczyny. Przyznam śmiało, że to śledzenie opowieści z jej punktu widzenia sprawiało mi największą przyjemność, bo nie dość, że wczuwałam się w rolę bezbronnej córki, która szuka ukojenia w snach o złotookim wilku, kiedy ojciec wybudza ją z letargu, a zarazem buńczucznej i dociekliwej kobiety, jaką powoli się stawała. Historia prowadzona ze strony Sama nie była tak ekscytującą, choć nadal z chęcią ją śledziłam.

     Reasumując, powieściopisarka starała się przytoczyć czytelnikowi w miarę przystępny sposób historię Sama i Grace i w zupełności jej się to udało. Mnie samej taka opowieść wydała się nieco wyidealizowana, a samo uczucie rodzące się między bohaterami nazbyt nierealne, lecz są to jedynie moje własne przemyślenia, z pewnością niekiedy odmienne od wrażeń innych, którzy przeczytali tę powieść. Mimo wszystkich wad, jakich doszukałam się w Drżeniu, a o których nie chciałam się rozpisywać, dzieło M. Stiefvater ma ogromną ilość zalet, a aby te poznać musicie sięgnąć po tę pozycję. Nie ma nic gorszego, jak nie sięgnąć po dany utwór jedynie z obawy, bowiem poczas czytania możemy doznać wielu odmiennych uczuć, tak jak i ja przeżywałam i wzruszenia, i chwile, gdy miałam ochotę potrząsnąć postaciami, aby podjęły roztropniejsze decyzje. Patrząc na to z innej strony; dzieło pisarki spełniło swoje zadanie - wywołało w odbiorcy pewną reakcję, nie było objętne. Zatem każdy, kto jeszcze się waha, niech przeczyta choć pierwsze dziesięć stron, a nuż powieść wywoła w nim pozytywny odźwięk.


                                                          ____________________

      Czy u was także noworoczne plany stają się powoli mglistym wspomnieniem, a jedynie, o czym marzycie to ciepłe łóżko? Przyznam, że w styczniu i połowie lutego solennie wypełniałam czas spełnianiem tych decyzji, jakie powzięłam. Teraz zaś wszystko jest mi obojętne; nawet codzienne wstawanie o szóstej nie wywołuje jęku protestu jak niegdyś. Uwielbiam, kiedy świat spowija bielący się puch, ale jeśli jeszcze jeden dzień będę musiała siedzieć i się uczyć w domu, gdy mogłabym to robić w o wiele przyjemniejszym miejscu, albo ślizgać się do szkoły o 6:40, albo słuchać ulubionej piosenki, która kojarzy mi się z budzikiem, to szczerze myślę o śnie zimowym. A jak wam mija ten czas? Kończę już, bo znając życie piszę ten postulat tylko i wyłącznie dla siebie, a tym czasem pozwolę sobie na kilka minut przy Kuroshitsuji. Miłego wieczoru, dnia lub życia!

niedziela, 29 stycznia 2012

Elisabeth Flock - Dogonić rozwiane marzenia

Autor: Elisabeth Flock
Tytuł: Dogonić rozwiane marzenia
Wydawnictwo: Mira Harlequin
Ilość stron: 320



      Z lekkim przestrachem podchodziłam do tej pozycji, bo po innej powieści wydanej przez to wydawnictwo (Obudzić szczęście) nie wierzyłam, że jeszcze jakaś inna książka z tego gatunku stanie się lepsza, jednak myliłam się. Dogonić rozwiane marzenia zupełnie jak jej poprzedniczka dała mi chwilę wytchnienia od codziennych obowiązków, a także pasjonującą podróż przez poszczególne wątki z matką i córką - Cammy oraz Samanthą - które są jednocześnie narratorkami opowieści oraz głównymi bohaterkami.

      Cammy i Samantha to matka i córka, a także zdawać by się mogło zupełnie obce dla siebie osoby. Od czasu, gdy Cammy dowiedziała się, że jest adoptowana odseparowała się od rodziny, wdała się w podejrzane towarzystwo, a zarazem poczuła dławiącą potrzebę poznania, kim jest jej biologiczna matka. Jak często rzecz ma się w tego typu opowieściach, matka dziewczyny cierpiała, bo niedość, że nie potrafiła pomóc dziecku, to musiała zmierzyć się z poczuciem winy oraz bezdradności. O ile na samym początku byłam pewna, w jaki sposób skończy się powieść, a raczej starałam się założyć koncepcję, to po przewróceniu ostatniej strony doznałam uczucia klęski i podziwu dla autorki, ponieważ potrafiła opowiedzieć tę historię w taki sposób, aby czytelnik w pewnym stopniu snuł przypuszczenia, które w rozwiązniu akcji okazują się mylnymi.
   Świat się zmienia, więc z innymi pieszymi przechodzę na drugą stronę i myślę sobie, że właśnie tak się dzieje. W taki sposób zostawiasz swoje życie i zaczynasz nowe.
      Niezmiernie podobał mi się sposób, w jaki Elisabeth Flock dopuszczała do głosu obie bohaterki. I Samatha, i Cammy mogą pokazać oblicze swojego życia, bo pomimo iż są w jednym domu, spoglądają na siebie codziennie, to każda z nich zdaje się być kontrastową postacią do tej drugiej. Dziennik prowadzony przez Cammy sprawia, że czytelnik ma możliwość wejrzenia we wrażliwą duszę dziewczyny, jaka mimo że ukryta pod pozorami, jakie stwarza adpotowane dziecko, jest niesamowicie otwarta. Nieraz wzruszałam się, kiedy miałam przed oczyma sceny rozczarowania przeżywane przez dziewczynkę, czułam jej bezsilność, a także złość na męża adopcyjnej matki, iż zdecydował się w tak pochopny sposób przekazać dziecku prawdę. Z kolei, kiedy spoglądałam na obraz sytuacji zarysowany przez Samathę, doznawałam wrażenia, iż kobieta ocenia sytuację stoicko, tak odmiennie od buntowniczej uczuciowości nastolatki. Właśnie dzięki temu podziałowi na narrację dziewczyny oraz matki - dwóch drogich sobie osób - jestem w stanie poznać idee, jakie nimi kierowały.

      Książka pt. Dogonić rozwiane marzenia sprawiła, że zaczęłam snuć głębokie refleksje nad słowami, bo skoro jedna wzmianka, jedna wygłoszona wzburzonym głosem fraza, może sprawić, że wszystkie nadzieje na przyszłe, szczęśliwe zdawać by się mogło, życie przekreślają sie, to czy należy brać wszystko, jakby to była najszczersza prawda. Niekiedy zastanawiam się, w jaki sposób zakończyłaby się opowieść o Cammy i Samathcie, gdyby los ułożył im inny początek, gdyby pewne słowa nie wypłynęły na powierzchnię, a dzieje potoczyły się monotonnym rytmem. Czy dłuższy okres milczenia sprawiłby, iż córka potrafiłaby wybaczyć matce, że ukrywała przez nią prawdę o pochodzeniu? Czy może byłaby rozgoryczona? - tu zamyka się błędne koło.

      Reasumując, polecam powieść Elisabeth Flock każdemu. Ta książka, prowadzona lekką narracją, dotyka ważnych problemów życiowych, ale zmusza czytelnika nie do biernego obserwowania rozwoju wydarzeń, lecz czynnego w nich uczestnictwa. Wielokrotnie pogrążałam się w głębokiej zadumie, rozmyślając nad postaciami przedstawionymi w utworze. Uważam zatem, iż utwór, który potrafił wywołać w czytelniku tak dalece idące zainteresowanie fabułą, jest godny polecenia i dlatego jestem w stanie rzec śmiało, że Dogonić rozwiane marzenia jest warte przeczytania, a to, w jaki sposób osoba czytająca odbierze dzieło, zależy tylko i wyłącznie od wrażliwości oraz wieku, co sprawia, że książki nie da się uchwycić w jedyne i słuszne słowa, bowiem każdy oceni ją w odmienny sposób.

Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wydawnictwa Mira Harlequin, za co serdecznie dziękuję.

czwartek, 26 stycznia 2012

Mario Vargas Llosa - Listy do młodego pisarza


Autor: Mario Vargas Llosa
Tytuł: Listy do młodego pisarza
Wydawnictwo: Znak
Ilość stron: 128



         Któż z nas raz, chociażby przelotnie nie usłyszał nazwiska Mario Vargasa Llosy, laureata literackiej Nagrody Nobla w 2010 roku, a przy tym znakomitego pisarza? Z pewnością wiele osób sięgnęło po jedną z jego powieści; Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki, Pochwałę macochy bądź Marzenia celta - wszystkie te dzieła łączyło jedno - niebywała skłonność do refleksji nad światem, przytaczanie za pomocą opisów tego, czego nie były w stanie wyrazić słowa. Zapewne niektórzy zastanawiają się, jak wygląda praca nad książką w wykonaniu Llosy. Na to pytanie pomaga odpowiedzieć powieść wydana przez wydawnictwo Znak - Listy do młodego pisarza - uchylająca choć rąbek tajemnicy, ukazując warsztat artysty w postaci listów skierowanych do początkującego pisarza.

       To, co już na samym początku zwróciło moją uwagę, to język, jakim operuje Llosa. Zdawać by się mogło, iż tak znany pisarz będzie się posługiwał nasyconymi patosem słowami, a on tym czasem stara się wyjaśnić wszystko w miarę przystępny sposób. Nie znaczy to jednak, że szczędzi znamiennych w wymowie epitetów, bowiem czyni rzecz wprost inną. Mianowicie, powołując się na znane dzieła, m.in. Panią Bovary, stara się ukazać, w jaki sposób poszczególni artyści odbierali pisarskie rzemiosło, lecz przekazuje te informacje w tak dojmująco trafnie, że nie sposób pominąć, do czego pije.

      Ukazując poszczególne etapy pracy nad dziełem, począwszy od stylu, narracji i przestrzeni, czytelnik ma wrażenie, że nie ksiażka kształtem przypominająca autobiografię, jest tak w zasadzie stworzona dla niego. Każda wzmianka, zwracanie się do odbiorcy potęguje wrażenie ciepła, jakie powstaje po zetknięciu się z Listami do młodego pisarza. Niekiedy zajmowałam inne stanowisko aniżeli Llosa, lecz zawsze musiałam przyznać, że autor tak skrzętnie rozwiewał moje wątpliwości, że zaczynałam pewne rzeczy postrzegać w inny sposób. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście każdy czytelnik czuje, że listy Noblisty są skierowane do niego, że stanowią wycinek jego myśli? Wracając zaś do ciepła, jakim emanuje dwunasto-listowe dzieło, jestem w stanie odpowiedzieć śmiało, że wszystko weń zawarte trafiło do mnie z o większym skutkiem, niż podręczniki dotyczące pisarstwa. Mimo że nie pracowała nad tym rzesza autorów, a jedynie jeden, to doznałam osobliwego uczucia, jakim jest zaspokojenie wiedzy. Po skończeniu Listów do młodego pisarza nie miałam poczucia niedosytu, lecz usiadłam na chwilę i powiedziałam sobie: "tak, w rzeczywistości to wszystko ma sens". Myślę, że to doskonale dowodzi, jaki wpływ mają listy na osobę żądną informacji o pisarskim warsztacie. 

      Reasumując, nadal nie potrafię wyjść z podziwu, w jak wysmakowanej formie Mario Vargas Llosa obnażył funadamenty, na których buduje się jego litaratura. Tak naprawdę to nie jest tylko książka o twórczości autora, o strategiach pisarskich, o świecie, ale głęboka zaduma nad dolą skryby, swojego rodzaju hołd dla tych, którzy nie piszą prędko, byleby tylko napisać, lecz zastanawiają się nad każdym słowem, chołubią w duszy swój los, a potem przelewają obawy i troski na papier. Wyselekcjonowałam najciekawsze cytaty i chociaż wypadałoby przytoczyć tu całą książkę pisarza, zaprezentuję tu tylko najlepsze z najlepszych albo te, których brzmienie odbieram tysiąckroć dosadniej niż innych.

      Flaubert (...) przyjął swoje powołanie jak krucjatę, poświęcając się mu dniem i nocą, z fanatycznym oddaniem i stawiając sobie nieludzkie wprost wymagania.
      Na tym polega osobliwa dwuznaczność powieści: aspirować do autonomii mimo nieuniknionego powiązania z tym co realne i za pomocą specjalnej techniki sugerować niezawisłość i samodzielność (...).

czwartek, 12 stycznia 2012

Henryk Sienkiewicz - Ogniem i mieczem

Autor: Henryk Sienkiewicz
Tytuł: Ogniem i mieczem
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Ilość stron: 844



     Po powieść Henryka Sienkiewicza pt. Ogniem i mieczem sięgnęłam pewnego zimowego wieczoru, chociaż trafniej byłoby to nazwać przedzimiem, w celu przypomnienia sobie lektur, które niegdyś mnie zauroczyły. Tak się składa, że nie zawsze byłam wielbicielką Sienkiewiczowskiej prozy. O ile moje pierwsze spotkanie z tym autorem było udane, to później wielokrotnie przestrzegana przed Krzyżakami, podchodziłam nieco sceptycznie do tej książki. I patrząc na to wszystko z boku, to właśnie początkowe nastawienie sprawiło, że nie odebrałam owej historycznej powieści tak jak powinnam. Postanowiłam zatem przypomnieć sobie, dlaczego stało się tak a nie inaczej, i po ponownym zagłębieniu się w lekturę Krzyżaków, stwierdziłam, że twórczość tego pisarza niezmiernie przypadła mi do gustu, dlatego sięgnęłam po kojne jego dzieło - pierwszą część Trylogii.

     Ogniem i mieczem opowiada o dziejach Polaków podczas powstania pod wodzą Chmielnickiego. Jego samego mamy okazję poznać już w pierwszych rozdziałach, aczykolwiek jest to dopiero pobieżny wgląd w niebywale rozwiniętą postać. Tłem drugoplanowym jest miłość Jana Skrzetuskiego, mężnego rycerza, oraz Heleny Krucewiczówny. Przyznam, że to właśnie ten aspekt sprawił, że książka zyskiwała dodatkowy atut. Uwielbiam powieści, w których akcja nie jest skupiona wokół jednego punktu, lecz rozbiega się w wielu kierunkach. W Ogniem i mieczem tak właśnie jest. Powstrzymywałam się, żeby nie zajrzeć na ostatnią stronę, bo chociaż bardzo dobrze znam historię, to pragnęłam odkryć nowe sytuacje towarzyszące rozwojowi uczucia hardych państwa.

     Już po pierwszych stronach powieści, fabuła zdaje się pochłaniać czytelnika. Gdyby ktoś przed sięgnięciem po tę pozycję, powiedział mi, że arcydzieło literatury zauroczy mnie na tyle, że będę miała ochotę na więcej, to wyśmiałabym go. W książkach, które niegdyś czytaliśmy możemy dostrzec coraz to inne tło towarzyszące rozwojowi akcji. Ja dzieje w Ogniem i mieczem doskonale znałam, to z filmu, to z lekcji, lecz mimo wszystko śledziłam z zapartym tchem postępowania Skrzetuskiego. Ten mężny człowiek od razu przysposobił sobie moją sympatię. Podążałam wraz z nim przez bory, lasy, byleby tylko odnaleźć ukochaną Helenę. I kiedy już mężczyzna został pozbawiony nadziei, pragnęłam go pocieszyć. Nieczęsto tak bardzo przywiązuję się do poszczególnych postaci. Zazwyczaj ma to miejsce w wielostronicowych seriach, typu Harry Potter, lecz tu, mimo iż powieść liczy zaledwie 844 strony, żywiłam przyjazne uczucia niemalże do każdego z bohaterów, także i niepokornego Kozaka. Mówiąc tylko, mam na myśli fakt, że nie spostrzegłam, kiedy skończyłam Sienkiewiczowskie dzieło.

     Podsumowując, powieść Sienkiewicza polecam absolutnie każdemu. Począwszy od pasjonatów historii, po złaknionych nowych przygód niedowiarków, że książka historyczna potrafi zdobyć tak wielką sympatię czytelnika. Podążając przez długie opisy, rozkoszne wysnucia zatartych wątków na wierzch, będziemy w stanie odbyć podróż w nieprzebrane motywy literackie; w Ogniu i mieczu kryją się bowiem zarówno wątki podróżnicze, miłosne, jak i dotyczące domu, za który Polacy tak chwacko walczyli. Jedno trzeba przyznać Henrykowi Sienkiewiczowi - dokonał tego, co zamierzał, stworzył powieść pokrzepiającą serca patriotów.


Egzemplarz recenzencki otrzymałam od wyd. Zielona Sowa, za co serdecznie dziękuję.